search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

JOHN HUGHES. Filmobiografia

Jacek Lubiński

18 lutego 2016

REKLAMA

 

Najważniejsze scenariusze i produkcja

Świat Johna Hughesa jest naturalnie większy, niż te osiem filmów, jakie wyreżyserował. Był on przede wszystkim scenarzystą i twórcą historii na papierze, a po osiągnięciu odpowiedniego statusu w K(ra)inie Snów sięgał także do portfela, by te historyjki mogły przekształcić się w ruchome obrazy z dźwiękiem. Stosunek projektów napisanych i wyprodukowanych przez niego jest więc niepomiernie większy do tych, na których planie czekało nań krzesełko z napisem „director”. Co więcej, bardzo dużo z nich okazało się sukcesami dorównującymi, a czasem nawet i przeskakującymi jego w pełni autorskie filmy – część z nich spokojnie można by było zresztą przypisać właśnie mu, gdyby nie inne nazwiska stojące za kamerą. Pośród całej masy tytułów przewija się tych kilka bardziej rozpoznawalnych i/lub kluczowych dla twórcy, od jakich aż bije jego specyficzny duch spojrzenia na świat i ludzi, charakterystyczny humor i język oraz wszystkie te elementy, które ostatecznie nazwać można wykładową stylu.

Vacationseries

Tymi najbardziej oczywistymi przykładami, jakie przychodzą na myśl są serie „Vacation” („W krzywym zwierciadle: Wakacje”, „Europejskie wakacje”, „Witaj, Święty Mikołaju” i „Wakacje w Vegas”) oraz „Home Alone” („Kevin sam w domu” i „… w Nowym Jorku”, a także dorobione po latach kompletne pomyłki w postaci „Alex – sam w domu”, z zupełnie innym bohaterem i, stworzonymi już bez udziału Hughesa, telewizyjnymi filmami). Ta pierwsza jest o tyle szczególna, że dzięki niej kariera Hughesa oraz jego świat praktycznie się rozpoczęły. Z kolei tetralogia o Kevinie to jego największy sukces komercyjny (razem blisko miliard zielonych na całym świecie). Mimo to obie te franczyzy nie są w pełni kwintesencją wizji Hughesa i nie wnoszą doń szczególnie dużo.

„Wakacje” bardzo szybko wymsknęły się spod kontroli, przez blisko 14 lat powracając w kolejnych odsłonach (ostatnio mówi się coraz śmielej o kolejnej), z których każda doczekała się innego reżysera i niezależnych od siebie postaci oraz fabuł, jakie potrafią się nawet wzajemnie negować. Najwierniejsza hughesowskim zagrywkom pozostaje więc ‘jedynka’, w której wystąpili nawet Anthony Michael Hall (jedyny słuszny Rusty) i John Candy. To właśnie w niej zapoczątkowano cementowanie rodzinnych wartości i próbę nawiązania międzypokoleniowego dialogu, i to ona jest najspójniejsza (Hughes napisał do niej nawet hymn Walley Worldu). Z kolei część trzecia – z Juliette Lewis i Julią Louis-Dreyfus na drugim planie – jest uważana za najlepszą, w czym duża zasługa magii świąt oraz ogólnego szaleństwa, jakie sprawiły, że „Witaj, Święty Mikołaju” bardzo szybko znalazło się na gwiazdkowej liście obowiązkowych seansów. Słabuje zaś mocno druga i czwarta przygoda rodzinki Griswoldów – przy tej ostatniej Hughes zresztą w ogóle nie pracował.

homeduo

Natomiast powstałe w przeciągu dwóch lat podstawowe perypetie Kevina (bo powstałych na siłę kolejnych, z czego jednej telewizyjnej trudno w ogóle brać pod uwagę), to już slapstickowa zgrywa pełna pościgów i wypadków, również należąca obecnie do żelaznej klasyki świątecznej (nie tak dawno doszło nawet do protestów i oburzenia społeczeństwa, gdy pewnej wigilijnej nocy filmów zabrakło w ramówce TVP). Mimo obecnej na drugim planie facjaty Candy’ego oraz mistrzowskiego skryptu (który w sequelu jest już powtórką z rozrywki), to jednak bardziej kino Chrisa Columbusa (reżyser), niż Hughesa. Jasne, znowu rodzinne więzi są tu podstawą statecznego egzystowania i niejakim sensem opowieści, lecz koniec końców największą atrakcją pozostają kolejne pułapki zastawione przez pyskatego Culkina i ich wpływ na dwóch głupich złodziejaszków. Obie serie mają zresztą swoje odrębne artykuły na stronie, więc i tak nie ma co się na ich temat bardziej rozpisywać.

Pretty in PinkZdecydowanie więcej miejsca należy się „Pretty in Pink” („Dziewczyna w różowej sukience”; 1986 r.)  i jej quasi remake’owi, późniejszemu o rok „Some Kind of Wonderful”. Oba przypadły w udziale dobremu przyjacielowi Hughesa, Howardowi Deutch, dla którego różowa produkcja była reżyserskim debiutem (choć wytwórnia miała innych kandydatów), a „Coś wspaniałego” okazało się początkiem trwającego do dziś małżeństwa z Leą Thompson. I jeden i drugi film to natomiast typowe dla Johna szkolne opowieści, przepełnione charakterystycznym dlań klimatem, znajomymi twarzami oraz chwytliwą ścieżką dźwiękową. To produkcje wielce autorskie, na które wyraźnie miał parcie, jednak z takich czy innych względów ich nie nakręcił. Jeden tytuł wynika zresztą z drugiego, będąc niemalże jego lustrzanym odbiciem, bowiem niezadowolony z decyzji studia względem finału „Pretty in Pink”, dokonał kilku zmian w historii i jeszcze tego samego roku, już pod własnym szyldem, Hughes Entertainment, przystąpił do kręcenia „Some Kind of Wonderful”.

„Pretty in Pink” – biorący tytuł bezpośrednio od przeboju The Psychedelic Furs (słychać go zresztą podczas seansu) to ponoć ulubiony film (z jej własnych) Molly Ringwald. To także jej ostatni występ u Hughesa, gdyż powtórzenia roli w „Coś wspaniałego” odmówiła, tym samym kończąc owocną współpracę (acz później wystąpiła jeszcze w kilku wyraźnie inspirowanych jego stylem filmach, m.in. w sympatycznym „For Keeps?”). Aktorka tym razem wcieliła się w rolę Andie Walsh – samotnej nastolatki z wyraźnie niższych sfer, która buja się w chłopaku ze szkolnej elity (znany z „Weekendu u Berniego” Andrew McCarthy, który rok wcześniej dzielił ekran z 3/5 „Klubu winowajców” w „Ogniach św. Elma”), jednocześnie będąc obojętna na zaloty łażącego za nią wszędzie Duckiego (Jon Cryer w roli życia), którego uważa ‘tylko’ za przyjaciela. W tym wszystkim jest jeszcze miejsce dla bezrobotnego, nie mogącego poradzić sobie z odejściem żony ojca (Harry Dean Stanton), starszej kumpeli i szefowej Iony (Annie Potts) oraz złowrogiego Steffa (James Spader), który za punkt wyjścia obrał sobie zaliczenie Andie, zanim skończy się szkoła. Na drugim planie emanuje jeszcze swą śliczną, młodą buźką Gina Gershon.

Some Kind of WonderfulBardzo podobnie jest w „Some Kind of Wonderful”, gdzie Hughes sprytnie zamienił płci. Tutaj głównym bohaterem jest Keith Nelson (Eric Stoltz), również nie posiadający finansowej stabilizacji. Keitha dręczy ojciec (John Ashton) o nadciągającą z siłą wodospadu przyszłość, jaką oznacza wybór dobrych studiów; a także widok ślicznej Amandy Jones (Thompson, czyli mama Marty’ego McFly’a z „Powrotu do przyszłości”, skąd Stoltz wszak wyleciał), która oczywiście nie wie o jego istnieniu, wolne chwile lokując w ramionach bogatego Hardy’ego Jennsa (Craig Sheffer). Keithowi pomaga najlepszy tomboy ever, Watts (świetna Mary Stuart Masterson), która sekretnie się w nim podkochuje, choć kumplują się od małego. Mamy jeszcze znakomity epizod szkolnego bandziora w wykonaniu Eliasa Koteasa, wścibską siostrę Keitha, w którą wciela się Maddie Corman i dwulicową przyjaciółkę Amandy, Shayne o twarzy Molly Hagan; a wnikliwi rozpoznają także Candace Cameron Bure z popularnego sitcomu „Pełna chata”, w jej absolutnie pierwszej roli kinowej.

Mimo ciut inaczej wyważonych relacji między bohaterami, punkt wyjścia obu historii jest taki sam, podobnież jak i błędnie lokowane uczucia i końcowa wolta, w której serce musi stawić czoła pułapce zastawionej przez niegodziwych nowobogackich podczas wielkiej imprezy (w „Pink…” jest to studniówka, na której Andie ma się skompromitować, w SKOW prywatna biba, na jakiej ma dojść do pobicia łatwowiernego Keitha). Obie historyjki są także w podobny sposób poprowadzone i na dobrą sprawę różnią się jedynie szczegółami. Obu brakuje jednak tej ‘iskry bożej’, jaką znaleźć można w reżyserskich dziełach Hughesa, przez co stwarzają niestety wtórne wrażenie chińskich podróbek. I choć oba porzucają Chicago na rzecz Kalifornii i L.A. („Pretty in Pink” kręcono w tej samej szkole, co „Grease”), to warte są uwagi, będąc chyba najbardziej hughesowymi z niehughesowych ruchomych obrazów.

Some Kind of Wonderful3

Osobiście ciut bardziej podoba mi się „Some Kind…” – oczywiście duża w tym zasługa postaci Watts i towarzyszących jej wątków pobocznych (m.in. prześmieszny epizod widzianego wcześniej w „Ferrisie Buellerze” Scotta Coffeya jako Raya), ale generalnie mam wrażenie, że nieco więcej w tym filmie wyczucia i serca, niż w „Pretty in Pink”, które jest miejscami odrobinę przegięte, zbyt naiwne. Ma też ciut lepsze teksty i chemia między bohaterami jest dynamiczniejsza, bardziej emocjonująca. Również muzyka wydaje mi się ciekawsza i lepiej dobrana, choć to już kwestia indywidualnego podejścia – w obu przypadkach wypuszczone soundtracki są zresztą mocno wybrakowane. Finansowo lepiej poradziła sobie jednak „Dziewczyna w różowej sukience”, zgarniając ponad 40 baniek w box office. I to chyba ona jest po latach bardziej popularna wśród ogółu.

Career OpportunitiesW dalszej, bo chronologicznej kolejności, warto wspomnieć o „Career Opportunities” („Szansa dla karierowicza” z 1991 r.). To mocno infantylna i miejscami wyjątkowo głupiutka historyjka, jednak mająca kilka niepodważalnych plusów. Tym największym jest oczywiście Jennifer Connelly w wieku dopuszczającym już spółkowanie, a przy tym wyglądającej tak uroczo niewinnie – zwłaszcza, gdy paraduje w skąpej, białej bluzeczce. Jej bohaterka, Josie McClellan, to córka największego bogacza w okolicy (Noble Willingham), który wykupił sobie pół miasteczka, ale nie zdołał w międzyczasie przemówić do serca swej latorośli. Josie postanawia więc uciec, ale że czyni to w sposób wyjątkowo nieprzemyślany, to i trafia na lokalnego głąba, obiboka i notorycznego kłamcę, Jima Dodge’a (Frank Whaley). Razem spędzają noc w supermarkecie, który Jim ma obowiązek (ale nie zapał) wysprzątać do rana. Oczywiście nie obejdzie się bez przygód…

Do filmu wyreżyserowanego przez Bryana Gordona, Hughes oczywiście napisał skrypt, a także go wyprodukował. W zabawnym epizodzie pojawia się John Candy, a w fabule znaleźć można kilka skromnych odniesień do innych filmów. Na tym jednak jakikolwiek związek z resztą twórczości się urywa. Nakręcony praktycznie w jednym miejscu – sklepie Target w Georgii – projekt cierpi na zbyt małe prawdopodobieństwo wydarzeń i nie do końca sympatyczne postaci, by móc go stawiać wśród najlepszych produkcji Hughes Entertainment. Już sam główny bohater, acz na swój sposób sympatyczny lekkoduch, nie budzi większych emocji. A i jego związek z taką torpedą, jak Connelly jest cokolwiek wątpliwy. Do tego dodać należy kompletnie chybiony – tak realizacyjnie, jak pomysłowo – wątek złodziejaszków (Dermot Mulroney i jego brat, Kieran) oraz nędzne 11 milionów, jakie film zostawił w kinowych kasach i już mamy mniej więcej świadomość, iż jest to tytuł raczej drugiego sortu. Mimo to seans zlatuje całkiem szybko i przyjemnie, ma przynajmniej kilka wyjątkowo zabawnych scenek, jakie dobrze ubarwia chwytliwa muzyka. No i ta Jennifer… – można się zakochać na całe życie, o ile rzecz jasna nie zrobiliśmy już tego wcześniej.

Career Opportunities2

Stawkę wieńczy trochę poważniejsze, ale ujmujące „Only the Lonely” („Tylko samotni”), które miało premierę w tym samym roku. To bodaj najmniej autorski ze wszystkich wymienionych projektów Hughesa, bowiem odpowiada on tu jedynie za wyłożenie pieniędzy na stół. Skrypt i reżyseria to już robota Chrisa Columbusa, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, iż pożyczył on od kolegi ciut więcej, niż tylko obsadę (Candy, Sheedy, Belushi oraz Culkin na dalszym tle, do których dołączają prawdziwe ikony kina – Maureen O’Hara i Anthony Quinn).

Only the LonelyCałość prawi o sympatycznym gliniarzu z irlandzkimi korzeniami, Dannym Muldoonie, który nie potrafi puścić się  matczynej spódnicy, spędzając z rodzicielką każdą możliwą chwilę, a w pozostałych zamartwiając się o to, czy mamusi na pewno nic się nie stało. Sytuacja zmienia się, gdy przypadkiem poznaje córkę grabarza, Theresę Luna. Oczywiście matka krzywo patrzy na taki związek – szczególnie, gdy dowiaduje się o włosko-polskim pochodzeniu Tereski…

Mimo, że całość przesycona jest schematami i stereotypami, często przy tym nietrafionymi (bądźmy szczerzy – Candy i Irlandia się nie dodaje), to ciepły humor, świetna chemia między postaciami połączona z wysokiej klasy aktorstwem (Quinnowi gra sprawia wyraźną frajdę, O’Hara specjalnie dla tej roli wróciła po 20-letniej przerwie i, póki co, jest to jej ostatni występ na dużym ekranie) oraz unoszący się w powietrzu, wiarygodny romans robią swoje – seans mija szybko i wielce satysfakcjonująco, a i fajnie jest czasem powrócić do tej produkcji. Całkiem nieźle poradziła sobie ona zresztą w kinowych kasach, przy relatywnie niskim budżecie dobijając do sympatycznych – zwłaszcza w owej chwili – 25 mln zielonych.

Odniesienia do uniwersum Hughesa nie ma tu co prawda żadnego (mimo iż znów kręcono w Chicago – w tym na stadionie Comiskey Park, zburzonym wkrótce po zakończeniu zdjęć), ale serce, żarty, naturalne, płynące dialogi i specyficzna atmosfera (częściowo pachnąca majaczącymi na horyzoncie świętami Bożego Narodzenia) to zbliżona półka – nawet jeśli wziąć pod uwagę, że w porównaniu do nastolatkowych uniesień jest to bardzo spokojny film, który prawi o „starych” ludziach.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA