Inne
Jeśli myśleliście, że wyczerpaliśmy temat, to… cóż, tak nie jest 🙂 Jak już wspominałem, Hughes zajmował się głównie pisaniem skryptów, których ostatecznie wyszło spod jego ręki blisko 40 – z czego część odbębniona. Oprócz tych już nadmienionych warto przywołać jeszcze parę innych produkcji. Część z nich to pewniki, podczas gdy inne wywołać mogą zdziwienie u niejednego kinomana.
Do tej pierwszej grupy z całą pewnością należą mniej lub bardziej zwariowane komedie różnego sortu. Takie było, wspomniane wcześniej „Class Reunion” („Zlot absolwentów”), w którym wystąpił zresztą w jednej z nielicznych i nigdy nie wymienianych w napisach swoich aktorskich ‘ról’ – jest dziewczyną z papierową torbą na głowie. Takie są również: „Mr. Mom” („Pan mamuśka”), w którym Michael Keaton przejmuje domowe obowiązki po utracie pracy, co, zupełnie bez sensu, przełożono w rok później na telewizyjną wersję; średnio udane „The Great Outdoors” („Na łonie natury”) – po raz ostatni w reżyserii Deutcha, z Aykroydem, Candym i Bening w rolach doskwierających sobie podczas urlopu członków familii; „Dutch” („Do szaleństwa”) z Edem „Bundym” O’Neillem, znane także pod tytułem „Driving Me Crazy” i będące w sumie kopią „Planes, Trains…”; disneyowskie „Flubber” ze zmarłym niedawno Robinem Williamsem i zieloną pożywką; „Dennis the Menace” („Dennis rozrabiaka”), gdzie Walter Matthau musi stawić czoła tytułowemu, rozwydrzonemu bachorowi i wielce popularne swego czasu także u nas „Baby’s Day Out” („Brzdąc w opałach”), w jakim jeszcze mniejszy bachor robi w konia trzech porywaczy. Hughes dał nam także mnóstwo psiego szczęścia w pierwszej części „Beethovena” (jaki ostatecznie dorobił się aż siedmiu odsłon – każda gorsza od poprzedniej – oraz animowanego serialu) i aktorskiej adaptacji „101 Dalmatians” („101 dalmatyńczyków”) z ‘głupim’ Jeffem Danielsem, nieznanym jeszcze wtedy Hugh Lauriem i elektryzującą Glenn Close w roli Cruelli De Vil.
Na początku nowego tysiąclecia Hughes popełnił natomiast skrypt do remake’u francuskiego hitu sprzed lat, „Goście, goście” – „Just Visiting” („Goście w Ameryce”). A na podstawie jego pomysłów – napisanych zresztą pod pseudonimem Edmond Dantès, będącym oczywistym odniesieniem do jednej z ukochanych książek, „Hrabia Monte Cristo” – wyprodukowano kiepsko przyjęty, ale zjadliwy romans z Jennifer Lopez, Ralphem Fiennesem, Stanleyem Tucci i Bobem Hoskinsem, „Maid in Manhattan” („Pokojówka na Manhattanie”) oraz ‘głupawkę’ z Owenem Wilsonem, „Drillbit Taylor” („Drillbit Taylor: Ochroniarz amator”). Żaden z tych filmów nie przemówił jednak specjalnie ani do portfeli widzów, ani tym bardziej do ich serc.
Z nieco innej strony Hughes zaprezentował się natomiast pisząc kolejną (finalnie zjechaną przez krytyków) wersję „Miracle on 34th Street” („Cud na 34. ulicy”) z, także zeszłym ostatnio, Richardem Attenborough oraz znaną z „Mrs. Doubtfire” Marą Wilson; spokojny, dramatyczny „Reach the Rock” („Życie na niby”), w jakim raz jeszcze powrócił do Shermer, oraz, przede wszystkim, fajne, awanturnicze „Nate and Hayes” a.k.a. „Savage Islands” („Dzikie wyspy” vel „Piracki Łup”) z Tommy Lee Jonesem, które niestety zatonęło w box office. Większość z tych filmów nie wybija się ponad średnią, choć sporo śmiechu i poziom przynajmniej przyzwoity jest, mimo wszystko, gwarantowany. Osobiście najbardziej polecam ten ostatni, który nie tylko tematyką, ale i fabułą mocno przypomina „Piratów z Karaibów”
Z National Lampoon Hughes zaczął i z nim także skończył przygodę życia, wypuszczając w 2004 roku książkę opartą o popularną w końcu lat 70. serię wydawniczą „National Lampoon Sunday Newspaper Parody”, będącą niczym innym, jak tylko karykaturą faktycznych gazet lokalnych (tzw. Sunday newspapers). „The Newspaper Parody” współtworzył wraz z P.J. O’Rourke – satyrykiem, autorem „National Lampoon’s 1964 High School Yearbook”, jakie później posłużyło za podstawę „Animal House” – do którego spin-offu telewizyjnego, „Delta House”, Hughes również napisał ońgiś parę odcinków.
Dziesięć lat wcześniej John oficjalnie wycofał się z życia publicznego i przeniósł na stałe pod Chicago. Jeszcze tego samego roku otrzymał wiadomość o śmierci Johna Candy, co wg przyjaciela, aktora Vince’a Vaughna kompletnie dobiło twórcę Brat Pack – już wcześniej przeżywającego kryzys względem rozłąki z Ringwald. Od tego momentu Hughes coraz rzadziej udzielał jakichkolwiek wywiadów, jedynie dwukrotnie wychodząc z cienia – raz na potrzeby promocji soundtracku do „Reach the Rock”, za który to album odpowiadał jego syn; a drugi raz przy okazji nagrywania komentarza audio do wydania dvd „Ferrisa Buellera”, w 1999 roku.
Dziedzictwo
Choć karierę reżyserską zakończył dobrych kilkanaście lat wcześniej i od dłuższego czasu nie udzielał się twórczo w znaczący sposób, to jego przedwczesne odejście było szokiem zarówno dla fanów, przyjaciół, jak i środowiska filmowego, na jakie wywarł przecież swego czasu ogromny wpływ – nawet jeśli przyjąć, że w porównaniu z takim Spielbergiem czy Scorsese, jego kino sprawiało wrażenie wręcz niezależnych produkcji drugiego sortu, to i tak przyciągało do siebie masy.
Stroniący od używek i hulaszczego trybu życia, spokojny, ale przy tym bardzo radosny człowiek o dużym poczuciu humoru i z ustatkowanym życiem, miał jedynie 59 lat, kiedy 6 sierpnia, 2009 r., w Nowym Jorku jego serce nagle się zatrzymało. Pozostawił po sobie żonę, Nancy Ludwig, dwóch synów – Jamesa (również producenta i scenarzystę) i Johna (muzyk) – czworo wnuków, farmę w Illinois (niedaleko której, w Lake Forest został pochowany) oraz olbrzymią pustkę, jaką wielu innych twórców wciąż próbuje bezskutecznie wypełnić lub, co gorsza, podrobić.
Jego osobie zadedykowano sporo produkcji powstałych w owej chwili, jak „ParaNorman”, odcinki seriali „Community” i „One Tree Hill” oraz poświęcony mu dokument „Don’t You Forget About Me” (niewysokich jednak lotów, podobnie zresztą jak i gros pozostałych tytułów, których nawet nie będę wymieniał – ostatni pochodzi z tego roku). Przypomniało sobie o nim także Hollywood, tworząc nastrojowe, odrębne In memoriam podczas 82. ceremonii wręczenia Oscarów. Szkoda jedynie, że Hughes nie doczekał się podobnego uznania jeszcze za życia, bowiem w całej swojej karierze nie otrzymał ani jednej (!!!) znaczącej nagrody, czy nawet pojedynczej nominacji. Nic, nul, zero – nawet tak prozaiczne i stanowiące przecież punkt docelowy jego twórczości, laury MTV ominęły go szerokim łukiem.
Aż trudno w to uwierzyć, słuchając jak mięsiste, emocjonalnie doskonałe i nieśmiertelne dialogi wypowiadają barwne, stworzone przezeń postaci – i to w produkcjach doprawdy ponadczasowych, jakie mimo ciągłego rozwoju technologicznego nadal prezentują (i prezentować będą) uniwersalność, zapodaną z prawdziwym ciepłem, wyczuciem i w wyjątkowo szczery sposób. A to, zwłaszcza w młodych oczach, jest nie do przecenienia.
W tym roku mija dokładnie pięć lat od śmierci Johna Hughesa i wspomniana pustka w amerykańskiej komedii (niekoniecznie młodzieżowej) wciąż daje o sobie znać. Paradoksalnie brak osoby mistrza, który w każdej chwili mógł jeszcze powrócić i celnie skomentować zastaną rzeczywistość, idealnie wpisuje się w ton jego historii – stawiających młodość przed dojrzałością oraz gloryfikujących lata szkolne (mimo nienajlepszych przecież doświadczeń ich autora – swego czasu odmówił on nawet przyjęcia nagrody od Glenbrook North) względem szarej i nie satysfakcjonującej wegetacji życia dorosłego. A także takie podstawowe wartości, jak przyjaźń, miłość czy rodzina, które w obecnym społeczeństwie zdają się nieco tracić na znaczeniu. Tylko w jeden sposób można więc podsumować powyższe – cytatem z samego Hughesa:
– When you grow up, your heart dies. (Kiedy dorastasz, twoje serce umiera.)
– So, who cares? (A kogo to obchodzi?)
– I care. (Mnie.)