Casino Royale is too much… for one James Bond!
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych James Bond był już niezwykle dochodową marką, jego popkulturowy wpływ porównywano z tym, który wywierali Beatlesi. A skoro tak, to wielu chciało uszczknąć kawałek tego tortu i zarobić na przygodach najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości. Producent Charles K. Feldman, dysponował prawami do pierwszej powieści o przygodach 007 – Casino Royale i postanowił zrealizować film na jej podstawie. Pierwotnie miała to być wierna adaptacja, nakręcona we współpracy z EON Productions, czyli twórcami oficjalnego cyklu. Jednak Feldman nie doszedł do porozumienia z Albertem Broccolim i Harrym Saltzmanem, więc podjął decyzję, że powstanie parodia.
Fabuła… Zaczyna się w momencie, gdy szefowie wywiadów angielskiego, amerykańskiego, francuskiego i rosyjskiego udają się do przebywającego na emeryturze Jamesa Bonda (David Niven, którego Ian Fleming widział w roli 007), by ten pomógł im wyjaśnić tajemnicę śmierci agentów, którzy giną w różnych miejscach na całym świecie. Nie ma sensu pisać nic więcej, bo film jest chaotycznym zbiorem scen, w zasadzie bez ładu i składu, co stanowi bezpośredni skutek pełnej problemów produkcji, mnóstwa przeróbek scenariuszowych dokonanych przez wielu scenarzystów oraz faktu, że poszczególne części kręcili różni reżyserzy (oficjalnie pięciu). Ponadto w „Casino Royale” aż roi się od szkolnych wręcz błędów – wątki zmieniają się nagle, niektóre są urwane lub następuje za duży przeskok montażowy, przez co ma się wrażenie, że taśmę filmową pocięto na oślep nożyczkami. Zdarzenia dzieją się, bo tak i nie ma dla nich żadnego uzasadnienia ani wytłumaczenia, a kolejne sceny następują po sobie, mimo że nie da się wysnuć żadnego logicznego związku między nimi.
Na ekranie przewijają się znakomite nazwiska. Oprócz wspomnianego Davida Nivena, pojawiają się między innymi Peter Sellers, Orson Welles (obaj panowie ponoć nie cierpieli się do tego stopnia, że nawet wspólne sceny kręcili osobno), Woody Allen (do dziś żałuje udziału w filmie), Jacqueline Bisset, znana z Dr No Ursula Andress, John Huston, William Holden, czy Jean-Paul Belmondo i Peter O’Toole. Niestety nawet takie utytułowane postacie, mające trwałe miejsce w historii X muzy, nie były w stanie uratować tego chaotycznego i w gruncie rzeczy nudnego filmu. Wszystko można by bowiem wybaczyć, gdyby „Casino Royale” śmieszyło. A również na tym polu twórcy ponieśli sromotną porażkę. Poza kilkoma wybornymi gagami (jak na przykład Jimmy Bond, czyli Allen, przed plutonem egzekucyjnym) większość pomysłów wywołuje co najwyżej wzruszenie ramionami.
Oczywiście znajdzie się również kilka pozytywów – motyw przewodni wpada w ucho i od razu sugeruje, by nie brać filmu na poważnie. Do tego świetna, bogata i pomysłowa scenografia – wnętrza naprawdę robią wrażenie, ale tu akurat nie ma nic dziwnego, wszak budżet wyniósł ostatecznie więcej niż pierwszych czterech Bondów z oficjalnego cyklu razem wziętych! Uważni kinomani dostrzegą również interesujące nawiązania do historii kina, jak na przykład sekwencja w berlińskiej kwaterze SMIERSZ, która przywodzi na myśl klasyki niemieckiego ekspresjonizmu w rodzaju Gabinetu doktora Caligari.
Ostatecznie jednak Casino Royale to nieśmieszna, dwugodzinna wydmuszka z kilkoma dobrymi pomysłami. Żal zaprzepaszczonego potencjału i zgromadzonych na planie talentów. Przecież taki Sellers posiadał wystarczająco dużo vis comica, by pociągnąć cały ten film na swoich barkach. A tak dostaliśmy gniota, który nie ma wiele wspólnego ani z powieścią, ani z Bondem, ani z udaną parodią.