Po bardzo dobrym Casino Royale i gorszym, aczkolwiek mocno zyskującym z czasem Quantum of Solace, wszyscy z niecierpliwością czekali na trzecią (a właściwie drugą, bo CR i QoS to w zasadzie dwa rozdziały tej samej historii) przygodę Bonda z twarzą Daniela Craiga. Jej stworzenie zabrało cztery lata, a premiera zbiegła się z pięćdziesiątą rocznicą debiutu 007 na ekranie. Reżyserem został Sam Mendes, kojarzony raczej z innego rodzaju kinem, ale decyzja o jego zaangażowaniu zdawała się zgadzać z przyświecającą twórcom filozofią zabierania serii w nowe, zaskakujące kierunki.
Skyfall zaczyna się bardzo obiecująco od efektownej i na wskroś „bondowskiej” (to poprawienie mankietu po skoku z jednego wagonu do drugiego!) sekwencji przedtytułowej, przedstawiającej pościg w Stambule, która kończy się dość niespodziewanie. Później jednak następuje pierwszy zgrzyt, gdy okazuje się, że 007 jest… za stary i musi przejść testy sprawnościowe i intelektualne. Wiek Bonda i jego anachroniczność będzie tu jednym z dwóch głównych wątków. Chwileczkę… czyli od razu po pokazaniu początków agenta w CR i QoS, bez przygód „w szczycie formy”, bez pokazywania nam jego „prime time”, twórcy nagle serwują nam motyw, że 007 jest (cytując Rogera Murthaugha z Zabójczej broni) „too old for this shit”. Interesujące odświeżenie formuły.
Film ten powszechnie uznawany jest za jeden z lepszych w serii, ale ja stoję w tym przypadku okoniem, ponieważ o ile nie uważam go za jakoś bardzo zły i doceniam próbę powrotu do epizodyczności cyklu (choć wypadałoby domknąć wątki związane z Quatnum, co nastąpiło dopiero później) oraz fantastyczne zdjęcia Rogera Deakinsa, o tyle nie potrafię przejść obojętnie nad jedną z dwóch największych wad Skyfall – wylewającą się z ekranu nudą. Po dynamicznym prologu, przez ponad półtorej godziny właściwie nic się nie dzieje – Bond snuje się po świecie i prowadzi jakieś tam śledztwo, ale nie czuć kompletnie stawki (a ta przecież jest wysoka, bo chodzi o skradzioną listę zakonspirowanych brytyjskich agentów). Stanowi to bezpośredni skutek zatrudnienia reżysera specjalizującego się w dramatach (nota bene bardzo solidnego i utytułowanego), ale niezbyt dobrze odnajdującego się w repertuarze sensacyjno-przygodowym.
Drugi problem, który mam z tym filmem, to idiotyzmy scenariuszowe. Ich ukoronowaniem jest podłączenie przez Q (kreowanego na informatycznego geniusza) do wewnętrznej sieci MI6 laptopa dopiero co ujętego przestępcy, który dał wcześniej popis swoich hakerskich umiejętności. Głupota tego ruchu całkowicie dyskredytuje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, co razi tym bardziej, że wielokrotnie wyraźnie podkreślano bardziej realistyczne podejście do całej serii. I oczywiście, można przymknąć oko na takie babole, wszak kino rozrywkowe ma być z definicji lżejsze i pozwalać zapomnieć o szarej codzienności, ale wtedy cała reszta musi angażować i ekscytować. Tu tego nie ma. Na domiar złego, Bond ponosi w Skyfall klęskę za klęską i nie wypełnia żadnego właściwie zadania.
Na szczęście kilka rzeczy wyszło bardzo dobrze. Aktorzy spełnili swoje zadanie świetnie, ze szczególnym wskazaniem Judi Dench jako M, która właściwe stanowi tu, oprócz Bonda, główną osobę dramatu. A cała relacja między nią, 007 i Silvą (Javier Bardem) to jeden z mocniejszych atutów filmu. Czuć też, że filmowcy pomału sięgają po kolejne elementy kojarzące się z Bondem – powraca odmłodzony, przystający do naszych czasów Q (Ben Whishaw). Koniecznie muszę też wspomnieć o Ralphie Fiennesie, jako Mallorym – na tego aktora zawsze dobrze się patrzy. Ogromną zaletą są również ostatnie ujęcia, które sugerują, że mamy już w pełni ukształtowanego 007, takiego, jakiego znamy z precraigowych filmów. Gdyby tylko to było zakończenie Bondów z Craigiem…