Have Regrets. Get Revenge.
Sukces Casino Royale sprawił, że prace na planie kolejnego odcinka ruszyły bardzo szybko, a premierę ustalono pierwotnie na maj 2008, by ostatecznie przesunąć ją na listopad tego samego roku. Po raz pierwszy w historii cyklu widzowie mieli dostać bezpośredni sequel, kontynuujący wątki poprzednika (do pewnego stopnia zdarzyło się to już w przeszłości w Pozdrowieniach z Rosji oraz w Diamenty są wieczne, ale tam było to dość luźne powiązanie i nie miało większego wpływu na fabułę). Mało tego, akcja zaczyna się godzinę po finale Casino Royale.
Już w pierwszej minucie daje się odczuć, że mamy do czynienia z diametralnie innym filmem, niż CR. Inauguracyjna scena (pościg włoskimi drogami) jest bowiem szybka i chaotyczna, dając dobry przedsmak tego, co nas czeka w dalszej części seansu. Błyskawiczne, krótkie, padaczkowe wręcz ujęcia robiły wtedy furorę, spopularyzowane przez konkurencyjną serię o przygodach Jasona Bourne’a, na którą mocno zapatrzyli się twórcy Bonda. W efekcie, w scenach akcji niewiele widać. Nigdy nie przepadałem za taką pracą kamery i choć dziś już mi ona tak nie przeszkadza i rozumiem zamysł za nią stojący, to wciąż uważam, że ten zabieg operatorski po prostu nie działa i wprowadza raczej chaos niż ekscytację.
Jednym z najpoważniejszych problemów, które napotkała produkcja Quantum of Solace (tytuł zaczerpnięty z jednego z opowiadań Iana Fleminga) był strajk scenarzystów. Filmowcy przystąpili do pracy bez ukończonego scenariusza, więc reżyser, producenci i aktorzy musieli improwizować, napychając do filmu jak najwięcej scen akcji, kosztem rozwoju bohaterów czy doszlifowania fabuły. Powstała więc najdynamiczniejsza chyba odsłona serii i muszę uczciwie przyznać, że jeśli przymknąć oko na intrygę stanowiącą jedynie pretekst do kolejnych bójek czy pościgów, można z tego fabularnego rollercoastera czerpać dużo frajdy. Craigowi jeszcze się chciało, wkładał w rolę serce i nadal fantastycznie odgrywał Bonda, choć momentami wydaje się, że twórcy zapomnieli jaką drogę przebyła postać brytyjskiego szpiega w poprzednim filmie, ponieważ tu znów zachowuje się dość lekkomyślnie, likwidując ludzi, którzy posiadają cenne dla niego informacje.
Lokacje zmieniają się kalejdoskopowo, ale na szczęście pojawia się kilka znajomych twarzy – M (Judi Dench), Felix Leiter (Jeffrey Wright) oraz Mathis (Giancarlo Giannini). Szczególnie relacja 007 z tym ostatnim mogła stać się jednym z ciekawszych wątków, ale nie do końca wykorzystano drzemiący w niej potencjał. „Casino Royale” nie potrzebowało żadnego sequela, bo to co nie zostało tam dopowiedziane spokojnie mogło takie pozostać, ale skoro postanowiono ciągnąć rozpoczęte wątki, teoretycznie powinniśmy dowiedzieć się więcej o tajemniczej organizacji, którą reprezentował pan White (Jesper Christensen). W kontynuacji Bond przez cały czas jest na jej tropie, ale w zasadzie, poza nazwą, nie poznajemy żadnych nowych szczegółów na jej temat (w przeciwieństwie do bohatera). Przez to cały film (najkrótszy w serii!) sprawia wrażenie nieco przydługiego epilogu do CR, zapychacza przed kolejną, pełnoprawną przygodą. Epilog generalnie zbędny, ale w gruncie rzeczy bezbolesny i przyjemny.
Wątek rozprawy z Quantum zostawiono więc na kolejne odsłony, natomiast tutaj skupiono się na próbach wymierzenia przez Bonda sprawiedliwości ludziom, którzy doprowadzili do dramatycznych wydarzeń z finału CR. Zemsta jest tu główną siłą napędową działań 007, ale została potraktowana zbyt ogólnikowo. To właściwie zarzut do całego Quantum of Solace – film posiada wszystkie składniki, by dorównać poprzednikowi, ale każdy z nich wymagałby doszlifowania. Mimo to, z czasem zacząłem coraz bardziej doceniać dwudziestą drugą przygodę Bonda i potrafię się na niej bawić.