JAMES BOND od 60 lat ratuje świat. Wielki przegląd WSZYSTKICH filmów o przygodach agenta 007

Die Another Day (Śmierć nadejdzie jutro), reż. Lee Tamahori, 2002
Events don’t get any bigger than…
Zbliżającą się wielkimi krokami czterdziestą rocznicę obecności Bonda na ekranach kin postanowiono uczcić, jakżeby inaczej, kolejnym filmem, będącym jednocześnie dwudziestą częścią oficjalnego cyklu. Kontrakt Brosnana opiewał pierwotnie na trzy odsłony, ale zadowoleni z aktora producenci zaproponowali mu przedłużenie. Reżyser, Lee Tamahori, został osobiście wybrany przez Barbarę Broccoli, która była zachwycona jego dramatem „Tylko instynkt”, choć rozważano kandydaturę między innymi Bretta Ratnera (Godziny szczytu). Scenariuszem natomiast znów zajęli się Robert Wade i Neal Purvis.
Pierwsze sceny Śmierć nadejdzie jutro zapowiadają obiecujący film. Misja Bonda rozpoczyna się w Korei Północnej, gdzie szpieg, po dynamicznym pościgu poduszkowcami, zostaje na skutek zdrady uwięziony i torturowany. Pierwszy raz w serii napisy początkowe stanowią integralną część fabuły – oglądamy sceny, w których 007 siedzi w koreańskim więzieniu. Po powrocie na łono zachodniego świata, czternaście miesięcy później, staje się wyrzutkiem pragnącym odnaleźć tego, kto go zdradził.
Co najmniej kilka rzeczy w pierwszej połowie filmu jest zaskakująco świeżych i intrygujących, dających nadzieję na jedną z lepszych odsłon cyklu. Pewien budzący niepokój przedsmak tego co znajdzie się w kolejnych minutach daje tylko sekwencja z lufą pistoletu (tak zwany gun barrel sequence), obecna na początku każdej przygody 007. Tym razem w stronę widza mknie wygenerowany komputerowo pocisk. Wymyślił to sam reżyser, który postanowił fabularnie podzielić Śmierć nadejdzie jutro na dwie części. W pierwszej nacisk został położony na mocno szpiegowską intrygę (oczywiście w ramach bondowskich standardów, a nie powieści Johna le Carré) i ją ogląda się naprawdę dobrze, mimo wyjątkowo drewnianych miejscami dialogów. Natomiast druga połowa, to już festiwal efektów komputerowych i dziwnych pomysłów scenariuszowych. Wprawdzie zdarza się od czasu do czasu interesujący koncept, jak na przykład scena, w której nie tylko samochód Bonda jest wyposażony w gadżety i antagoniści też takowym dysponują (choć też ma tu podłoża fabularnego), ale ogólnie wyszło to bardzo słabo. Reżyser zachłysnął się możliwościami grafiki komputerowej i oparł na nich ciężar całości, przy czym nawet w momencie premiery komputerowe obrazy raziły sztucznością, na czele z tym fatalnym kitesurfingiem na tsunami.
Okropnie zagrany jest również główny czarny charakter. Toby Stephens wciela się w Gustava Gravesa, młodego milionera, zadufanego w sobie i zarozumiałego, bez przerwy strojącego irytujące grymasy. A przecież Stephens potrafi tworzyć pełnokrwiste postaci, co pokazał chociażby kilka lat później w serialu Black Sails. Podobnie słabo wypada Halle Berry w roli Jinx, amerykańskiej agentki, partnerującej Bondowi (co ciekawe, w trakcie zdjęć do Day Another Day aktorka dostała Oscara). A finał z rozpadającym się CGI-samolotem dzisiaj budzi już co najwyżej śmiech zażenowania.
Kilka ciepłych słów należy się za to członkom obsady. Brosnan czuje się w roli Bonda niezwykle komfortowo. Również druga z partnerujących mu pań, Rosamund Pike, stworzyła ciekawą postać. Do swoich ról powrócili Judi Dench oraz John Cleese. Ponadto w kadrze można dostrzec mnóstwo nawiązań do wszystkich poprzednich części, co było bezpośrednio związane z jubileuszem.
Niestety, dwudziesta odsłona przygód 007 rozczarowuje i należy do najgorszych filmów z serii. Wylewający się z ekranu przesyt komputera, szczególnie w drugiej połowie, całkowicie psuje jakąkolwiek przyjemność ze śledzenia intrygi. Nawet piosenka tytułowa odstaje od zwyczajowego standardu. Kilka solidnych kreacji aktorskich i dobra pierwsza godzina nie ratuje całości.
Pierce Brosnan zasługiwał na lepszy finisz, a dla wszystkich stało się jasne, że serię trzeba odświeżyć.