Danger. Suspense. Excitement. There must be when he’s around.
Po sukcesie Jutro nie umiera nigdy było pewne, że prace nad dziewiętnastą odsłoną przygód 007 wkrótce ruszą, a w Bonda ponownie wcieli się Pierce Brosnan. Producenci chcieli zdążyć z premierą jeszcze przed rokiem 2000, a nad scenariuszem po raz pierwszy pracowali Neal Purvis i Robert Wade, którzy są związani z serią do dzisiaj. Pomysł na główną oś intrygi wpadł Barbarze Broccoli podczas podróży samolotem, gdy oglądała film dokumentalny o historii budowy rurociągów w okolicy Morza Kaspijskiego. Ponadto, fabuła miała stać się tym razem nieco bardziej skomplikowana, choć oczywiście bez przesady, w końcu nikt nie chciał zmieniać Bonda w kino moralnego niepokoju. Na stołku reżysera pierwotnie widziano Petera Jacksona, ostatecznie jednak za kamerą stanął Michael Apted, który nie miał większego doświadczenia z filmami akcji.
W głównego antagonistę (a przynajmniej tak się do pewnego momentu wydaje), Renarda, wcielił się szkocki aktor Robert Carlyle (Goło i wesoło). Terrorysta został postrzelony w głowę, przeżył, ale w jego czaszce utknął pocisk – mężczyzna nie czuje bólu, co czyni go w pewien sposób niezniszczalnym. Brzmi jak materiał na godnego przeciwnika dla 007, prawda? Niestety, pomysł nie został do końca wykorzystany, a przecież Carlyle to charyzmatyczny aktor i z pewnością mógłby uczynić Renarda znacznie bardziej wyrazistym. O wiele ciekawsza jest natomiast bohaterka odgrywana przez francuską aktorkę Sophie Marceau. Elektra King zdecydowanie należy do tych lepiej wykreowanych kobiecych postaci w cyklu, a także jako jedna z niewielu pań, potrafiła omotać i zwieść Bonda. Ze starych znajomych powracają również Judi Dench w roli M oraz Desmond Llewelyn po raz ostatni jako Q (aktor zginął w wypadku samochodowym, w grudniu 1999, trzy tygodnie po premierze filmu). Pojawia się za to jego następca – R, w którego wciela się ex-python John Cleese. A na drugim planie bryluje Robbie Coltrane, powracający z Goldeneye jako rosyjski gangster Żukowski. Fani zazwyczaj narzekają na Denise Richards, która wcieliła się w dr Christmas Jones, ekspertkę od fizyki, ale ja osobiście nie mam z tą postacią żadnego problemu.
O ile w Jutro nie umiera nigdy sceny akcji były dynamicznie zaaranżowane i choć nieprawdopodobne, oglądało się je bardzo dobrze, o tyle tutaj twórcy poszli w niepotrzebne efekciarstwo. Jeszcze gonitwa łodziami po Tamizie (po raz pierwszy w serii areną starć staje się Londyn) w miarę trzyma fason, ale późniejsze momentami niebezpiecznie zbliżają się do granicy żenady. Nawet pościg na nartach raczej nuży niż ekscytuje, a sekwencje osadzone w zimowych plenerach zawsze przecież zapadały w pamięć. Zdecydowanie najgorsza jest za to strzelanina w portowej wytwórni kawioru, podczas której Bond musi unikać helikoptera wyposażonego w obracające się piły tarczowe. Tutaj ocieramy się już o kreskówkową, niezamierzoną śmieszność. Pomysł ten stanowił niejako zapowiedź kolejnej części, gdzie efekciarstwo całkowicie zdominowało całą resztę.
Świat to za mało (tytuł nawiązuje do motta rodziny Bonda, ujawnionego w W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości) stoi więc w rozkroku między próbą skupienia się na bohaterach, a pójściem w całkowicie rozrywkową stronę. Film zawiera kilka dobrych pomysłów i przede wszystkim Brosnana, który już w pełni odnalazł tu swój sposób na odgrywanie 007, jednak nie jest pozbawiony wad. Relacja między Elektrą, a Bondem powinna być bardziej rozwinięta i lepiej poprowadzona, bo sprawia wrażenie rozpisanej po łebkach. Z postaci Renarda też dałoby się wyciągnąć więcej. Generalnie czegoś całości zabrakło, może lepszy reżyser stworzyłby bardziej angażującą historię. Film ogląda się całkiem przyjemnie, choć żal zaprzepaszczonego potencjału.