JAMES BOND od 60 lat ratuje świat. Wielki przegląd WSZYSTKICH filmów o przygodach agenta 007

Goldeneye, 1995, reż. Martin Campbell
Nobody Does It Like Bond
Poprzedni film przyniósł mniejsze wpływy niż oczekiwano, ale wciąż planowano kontynuować serię. Timothy Dalton miał zakontraktowany jeszcze jeden film i wszystko wskazywało na to, że prace na planie wkrótce ruszą. W 1990 roku, w Cannes zawieszono nawet pierwsze plakaty, ustalające datę premiery na 1991 rok. Plotka głosiła, że tytuł produkcji zaczerpnięto z jednego z opowiadań Fleminga – „Własność pewnej damy”, a do ról czarnych charakterów przymierzano między innymi Anthony’ego Hopkinsa i Whoopi Goldberg. W międzyczasie wydarzyły się jednak dwie rzeczy, które mocno przyhamowały twórców – pojawiły się związane z marką problemy prawne oraz upadł Związek Radziecki, zmieniając równowagę sił na świecie. Albert Broccoli zaczął się nawet zastanawiać, czy jest jeszcze miejsce dla Jamesa Bonda, choć przecież 007 mierzył się w przeszłości nie tylko z wysłannikami ZSRR. Zniecierpliwiony przedłużającym się okresem zawieszenia, Dalton odczekał aż wygaśnie jego kontrakt i ogłosił swoją rezygnację. Przyszłość serii rysowała się w ciemnych barwach.
Na szczęście kolejny odtwórca roli Bonda znalazł się szybko i był to oczywiście pochodzący z Irlandii, Pierce Brosnan. Na reżysera wybrano Martina Campbella, dotychczas realizującego się głównie na małym ekranie, a osiemdziesięciopięcioletni Broccoli przekazał stery serii swojej córce Barbarze oraz Michaelowi G. Wilsonowi (którzy zawiadują nią do dzisiaj). Twórcy zdawali sobie sprawę, że muszą nakręcić naprawdę dobry film, bo inaczej Bond będzie musiał udać się na zasłużoną emeryturę.
Goldeneye (tytuł pochodzi od jamajskiej willi Iana Fleminga, na tarasie której pisał kolejne powieści) weszło do kin 13 listopada 1995 roku. I już pierwsze reakcje sprawiły, że producenci mogli odetchnąć z ulgą. Film spodobał się widzom, a Brosnan z miejsca został uznany za godnego następcę swoich znakomitych poprzedników.
Twórcy postanowili uwzględnić na ekranie zmiany geopolityczne, które zaszły w rzeczywistości, a symboliczne przejście do „nowych czasów” spełnia czołówka (ze świetną piosenką Tiny Turner), w której widać spadające czerwone gwiazdy, przewracające się socjalistyczne pomniki i cmentarzysko radzieckich monumentów. Jedynie Bond pozostał ten sam, co zresztą zarzuca mu M (Judi Dench), w ich pierwszej wspólnej scenie. Pomysł, by na czele MI6 stanęła kobieta zgłosiła już dekadę wcześniej ówczesna odtwórczyni roli Moneypenny – Lois Maxwell, ale musiało minąć jeszcze trochę czasu, nim słowo się ciałem. Nie zmienił się za to aktor wcielający się w Q, czyli Desmond Llewelyn.
Na ekranie nie brak charakterystycznych elementów serii – humoru, pojawiają się bon moty, piękne kobiety (głównie pod postaciami drapieżnej Famke Janssen i rozkrzyczanej Izabelli Scorupco) oraz bardzo widowiskowe sceny akcji, na czele z fantastycznym pościgiem z użyciem czołgu. Przeciwnikami Bonda uczyniono tym razem skorumpowanego rosyjskiego generała (Gottfried John) oraz zbuntowanego szpiega Jej Królewskiej Mości (Sean Bean). Szczególnie ten ostatni zasługuje na uwagę, ponieważ jest to równorzędny 007 antagonista, wyszkolony w ten sam sposób i posiadający podobne doświadczenie. Ponadto duża część akcji toczy się w Rosji i całość ma przez to bardzo zimnowojenny klimat (mimo tego, że toczy się w latach dziewięćdziesiątych), niepozbawiony jednak elementów nowoczesności.
Wszystko w Goldeneye zagrało, a jednak ja jakoś nigdy nie mogłem się całkowicie przekonać do tego filmu, właściwie sam nie wiem dlaczego. Potrafię dostrzec jego liczne zalety, ale wolę inne odsłony przygód 007. Zdecydowanie nie podobała mi się natomiast muzyka Érica Serry, wzbogacona o elektroniczne brzmienia. Nawet James Bond Theme w początkowej sekwencji został zniekształcony (na szczęście w kolejnej części wrócono do klasyki). Generalnie jednak to bardzo solidny Bond.