JAMES BOND od 60 lat ratuje świat. Wielki przegląd WSZYSTKICH filmów o przygodach agenta 007

Licence to Kill (Licencja na zabijanie), 1989, reż. John Glen
His bad side is a dangerous place to be.
W obliczu śmierci okazało się dużym sukcesem. Publiczność zaakceptowała zarówno bardziej realistyczny kierunek, w który producenci skierowali serię oraz nowe, surowe oblicze Bonda. Postanowiono więc pójść za ciosem i jeszcze bardziej przesunąć granicę w stronę czystego kina akcji. Film, pierwotnie zatytułowany Licence Revoked, zgodnie z tradycjami serii, wszedł do kin dwa lata po poprzedniku, w 1989 roku. Stanowił zarazem pożegnanie 007 z latami osiemdziesiątymi.
Po uwikłanych politycznie handlarzach bronią, tym razem głównym antagonistą uczyniono Franza Sancheza, bezwzględnego barona narkotykowego z fikcyjnego środkowoamerykańskiego państwa, Republiki Isthmus (w rzeczywistości „grał” ją Meksyk). Seria zawsze dobrze reagowała na gorące, medialne tematy, a ówcześnie opinię publiczną rozpalała walka z kartelami. Producenci postanowili więc wykorzystać to w scenariuszu. W Sancheza wcielił się Robert Davi, etatowy hollywoodzki czarny charakter i ponoć starał się nie wychodzić z roli poza ekranem, co skutkowało zabawnymi (dla członków ekipy) epizodami, na przykład w restauracjach, gdy obsługa brała aktora za prawdziwego gangstera. Poza Daltonem powróciło też kilka znajomych twarzy – M, Q oraz Moneypenny. Niespodzianką natomiast jest udział Davida Hedisona, który powtarza rolę przyjaciela 007 – agenta CIA, Felixa Leitera. Hedison poprzednio wcielał się w Leitera w pierwszym Bondzie z Moorem (szesnaście lat wcześniej). Charakteryzatorzy musieli więc trochę odmłodzić aktora, szczególnie, że odgrywał tutaj pana młodego. Z kolei w marionetkowego prezydenta Hectora Lopeza wcielił się Pedro Armendáriz Jr., czyli syn znanego z Pozdrowień z Rosji aktora.
Licencja na zabijanie nie tylko tematyką wstrzeliwuje się w ówczesną modę, również gatunkowo znacznie bliżej jej do czystej sensacji, królującej na ekranach w latach osiemdziesiątych. Widowiskowością film przywodzi na myśl największe hity przedostatniej dekady XX wieku, w rodzaju Szklanej pułapki, czy Zabójczej broni. Bond natomiast jest niesubordynowanym, relegowanym ze służby facetem, gotowym na wszystko, by pomścić śmierć przyjaciela. Niemalże od pierwszych filmów serii 007 stanowił siłę sprawczą większości zdarzeń, jednak tutaj, bohater staje się one man army, w zasadzie w pojedynkę (z niewielką tylko pomocą Q i dwóch kobiet) kasującym cały interes Sancheza. Oczywiście nadal kule się go nie imają, realizm polega raczej na tym, że przeciwnikiem jest potężny przestępca (trzęsący całym krajem), a nie megaloman pragnący władzy nad światem. Humor został jeszcze bardziej ograniczony niż w poprzedniku, choć nie pozbyto się go całkowicie. Nieco większa dawka przemocy sprawiła jednak, że „Licencja na zabijanie” otrzymała certyfikat PG-13.
Właściwie, gdyby nie personalia głównego bohatera, krótka scena rozmowy z M (z wyraźnymi nawiązaniami do Ernesta Hemingwaya) oraz udział Q, film byłby dość standardowym ówczesnym akcyjniakiem z górnej półki. Kilka widowiskowych scen wciąż robi wrażenie – jazda po wodzie na stopach jak na nartach wodnych, świetny pościg cysternami po wąskich drogach, czy nawet bijatyka w nadmorskim barze. Dobrze się na to patrzy.
Dalton zagrał jeszcze oszczędniej niż w W obliczu śmierci, ale zostało to dobrze umotywowane scenariuszem – w końcu mści się za próbę zabójstwa przyjaciela i nie ma tu miejsca na sentymenty. No i nadal cudownie słucha się jego rzucanych zza zaciśniętych zębów kwestii.
Niestety, film nie odniósł spodziewanego sukcesu kasowego (choć wbrew obiegowej opinii nie był też klapą), a zmieniający się układ sił na świecie oraz problemy prawne postawiły przyszłość serii pod znakiem zapytania. Dalton miał kontrakt na jeszcze jeden film, ale na kolejną przygodę 007 fani musieli czekać aż 6 lat.