ID4-Ever
Roland Emmerich – z marketingowego punktu widzenia – to najlepszy niemiecki filmowy towar eksportowy na amerykański rynek od czasu Merlene Dietrich, Mercedesa-Benz R129 oraz frankfurterek z kiszoną kapustą serwowanych na każdym szanującym się planie filmowym. Sam reżyser to wielki miłośnik Nowego Świata i amerykańskiego stylu życia, a wybitnie jankeskie idee od lat przemyca na ekrany kin. To miłość, która jest zgrabnym połączeniem delikatności bawarskiej poezji śpiewanej z morderczym uderzeniem polityki Bismarka oraz słodyczą miśków Haribo. Tylko Emmerich, jak mało kto, potrafi połączyć przesycone lukrem patetyczne przemowy na tle powiewającej flagi z wielokrotną destrukcją miast, państw i kontynentów, a wszystko zakończyć happy endem – Born in Germany, Made in USA.
Wszystkie cechy radosnej twórczości Niemca skumulowały się w filmie, który stał się dla niego przepustką do hollywoodzkiej ekstraklasy, a ze skocznego księcia z Bel-Air zrobił blockbusterowego króla. „Independence Day”, mimo całej masy niedorzeczności, był niezłą mieszanką wybuchowego kina akcji i s-f, która zarobiła ponad 800 milionów dolarów na całym świecie. Nie dziwnym więc, że już krótko po premierze pojawiły się pierwsze plotki odnośnie sequela, z Emmerichem w roli producenta, a z czasem także jako reżysera (słaby wynik finansowy „Godzilli”), wraz Jeffem Goldblumem i Willem Smithem na pokładzie.
Potem na kilka lat nastała cisza w temacie – Smith kręcił hit za hitem, Goldblum skupił się na występach scenicznych i szlifowaniu swojego specyficznego poczucia humoru (polecam dodatki do „ID4” i losowo wybrany wywiad z aktorem), a Emmerich skupił się na niszczeniu wszystkich możliwych symboli architektonicznych współczesnego świata oraz szerzeniu jedynego słusznego, jankeskiego stylu życia. Nie ubija się kury znoszącej złote jajka, a taką jest potencjalny sequel hitu o inwazji kosmicznej szarańczy, więc zaliczający kilka słabszych występów Smith zaczął coraz głośniej mówić o chęci powrotu do roli wyszczekanego pilota, stawiającego czoła kosmicznej inwazji – nic formalnie nie ruszyło, ale uzbrojone w kalkulatory hollywoodzkie „garnitury” zaczęły coraz silniej lobbować opcję sequela. Widać, że producenci odrobili zadanie domowe z matematyki i podstaw ekonomii, bo kilka dni temu padła oficjalna informacja, że Emmerich wraca nie tylko z kontynuacją hitu sprzed lat, ale aż z dwoma sequelami.
Reżyser, którego najnowszy film („White House Down” – polska premiera 7. czerwca) niebezpiecznie sporo kradnie ze znanej serii z Brucem Willisem, oraz standardowo nadużywa powiewających flag, jankeskiej waleczności oraz destrukcji atrakcji turystycznych, stwierdził chyba, że zniszczył w swoich filmach już wszystkie znane obiekty na świecie i zaczął cykl od nowa, klasycznie zjadając własny ogon. To chyba główny powód, dla którego Emmerich w ogóle chce się zabrać za sequel „ID4” – możliwość ponownych zniszczeń w odbudowanych miastach nowej, post-inwazyjnej Ameryki.
Akcja filmu ma się dziać 20-25 lat po wojnie, a ludzkość (czytaj: Amerykanie) odbudowała się po międzygalaktycznej wojnie (ach ci jankescy przodownicy pracy) i wróciła do normalności, wykorzystując zdobytą dzięki zwycięstwu technologię obcych – z napędem antygrawitacyjnym na czele. Plan na kolejny atak kosmitów jest prosty, obcy wykorzystują nierówności czasoprzestrzeni (ktoś tu kradnie od Nolana) i przenoszą się do naszego układu słonecznego, aby znów przeprowadzić szarże ułańskie na niebieskiej planecie – jak powiedział kiedyś Albert Einstein: „Nie uczmy się przedmiotów ścisłych z hollywoodzkich filmów, zwłaszcza jeśli kręci je mój rodak Roland, a scenariusz pisze Dean „miałem pałę z fizyki” Devlin”.
Podobno w sequelach ma powrócić część oryginalnej obsady, ale nie mają oni stanowić pierwszego planu i ma nastąpić klasyczne przekazanie pałeczki – stawiam zwęglone resztki zapitego Randy’ego Quaida, że Channing Tatum będzie nowym herosem. Co do reszty obsady, to sprawa jest prosta – jeśli tegoroczne blockbustery z udziałem Smitha nie wypalą, to czuję, że facet „postara się” o większą rolę w murowanym hicie, a przy odrobinie pecha dla widzów, spróbuje wkręcić do filmu połowę swojej rodziny. Bill Pulman na bank powróci jako obdarzony zerową charyzmą prezydent – nie ma innej możliwości, koleś powstrzymał przecież inwazję kosmitów.
Po takim wyczynie Ojcowie-założyciele wstaliby z grobu, by zmienić konstytucję i dać mu możliwość 50-letniej kadencji, zresztą większość jego politycznych wrogów i tak wyparowała, więc o reelekcję nie ma się co martwić.
Zostaje jeszcze Jeff Goldblum, ale ten stał się ostatnio bardzo mało fotogeniczny i w tym momencie mógłby co najwyżej zagrać brata własnego ojca z oryginalnego filmu. Cokolwiek się stanie i nie ważne jak mocno odgrzewanym kotletem będą kontynuacje, to na bank zarobią jakąś tonę dolarów – znów poza ekranem zginie miliard ludzi, tsunami amerykańskich flag zaleje ekran, a jankesi po raz kolejny skopią dupska E.T.
Warto czekać? Jasne że nie, bo nie licząc pojedynczych wyskoków („Stargate”, „Universal Soldier”) Emmerich jest fizycznie niezdolny do nakręcenia przyzwoitego filmu i prędzej zaatakują nas międzygalaktyczni, ksenomorfowi najeźdźcy, aniżeli Roland nakręci dobre kino inwazyjne (chyba, że o germańskich, ekhm, najeźdźcach)… Choć patrząc na to co się dzieje za oknem, „The Day After Tommorow” jawi się jako niebezpieczna przepowiednia – może więc lepiej nie podpuszczać Niemca, bo kto wie, czy znów czegoś nie wywróży.