search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

HOWARD HAWKS. 10 filmów, 10 gatunków

Mariusz Czernic

30 maja 2018

REKLAMA

9. Film przygodowy

Hatari! (1962)

Nosorożce przynoszą nam pecha.

Z niniejszej dziesiątki ten film oceniłbym najniżej. Hatari! to najdłuższy film Hawksa, trwa 157 minut i nie zaszkodziłoby mu, gdyby go skrócić. Umieściłem go w zestawieniu głównie dlatego, że jest to jedyny film tego reżysera, który można bez cienia wątpliwości określić jako przygodowy. Poprzednie jego filmy też zawierały elementy kina przygodowego, ale dominował jednak inny gatunek. Na przykład Bezkresne niebo (1952) o wyprawie łodziami z St. Louis do Montany w 1832 roku jest w dużej mierze westernem. Z kolei fabuła Mieć i nie mieć (1944) zmierza w kierunku sensacyjnego melodramatu w stylu Casablanki (1942). Wątków przygodowych nie wykorzystują również Tygrys Pacyfiku (1932), Barbary Coast (1935) i Tylko aniołowie mają skrzydła (1939).

Tygrys Pacyfiku, którego angielski tytuł brzmi Tiger Shark, łączy w sobie elementy banalnego melodramatu o miłosnym trójkącie, paradokumentu o połowach tuńczyków i thrillera sharksploitation, jako że zdarzają się tu ataki tytułowego żarłacza tygrysiego. Natomiast w Barbary Coast – gdzie pierwszą ważną rolę zagrał Walter Brennan – do głosu dochodzi niestety również melodramat, a oprócz niego western, film sensacyjny i historyczny (tłem jest gorączka złota w San Francisco w połowie XIX stulecia). Najuczciwiej będzie nazwać ten obraz filmem kostiumowym. Niezwykłe, bo trudne do sklasyfikowania, dzieło nosi metaforyczny tytuł Tylko aniołowie mają skrzydła (1939). Jest to mieszanka różnych motywów, która przypomina coś na kształt kina autorskiego Hawksa, a nie filmu gatunkowego. Dlatego nie pasował mi do niniejszego zestawienia.

W związku z powyższym Hatari! najbardziej pasuje do kina przygodowego, aczkolwiek nie oznacza to, że jest ciekawszy od wyżej wymienionych. Najpoważniejszy zarzut, jaki można skierować w stronę twórców, to brak emocji. Hatari! w języku suahili oznacza ryzyko, niebezpieczeństwo, ale właśnie tego niebezpieczeństwa w ogóle nie czuć. Można odnieść wrażenie, że filmowcy zrobili sobie wakacje w Afryce, gdzie zamierzali przede wszystkim odpoczywać, a nie pracować. To jest być może niesprawiedliwe stwierdzenie, bo praca z Masajami i dzikimi zwierzętami w ich naturalnym środowisku wymagała na pewno dużego zaangażowania. U aktorów widać  przeważnie wysiłek fizyczny bez dbania o wiarygodność postaci. Afrykańska przyroda nie jest raczej przyjazna dla obcych, nie oferuje komfortowych warunków pracy. Jednak John Wayne i jego polowania – na żyrafy, zebry, bawoły i nosorożce – zasługują na docenienie, tym bardziej że odbyły się bez zabijania zwierząt. Szkoda tylko, że nie towarzyszy im lepsza historia. Otrzymujemy niestety nudną opowieść, w której starzejący się kowboj flirtuje z kobietą, która mogłaby być jego córką. Elsa Martinelli, skądinąd świetna aktorka i piosenkarka (laureatka pierwszego w historii Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszej aktorki), w omawianym filmie Hawksa – w roli matki słoni (sic!) – marnuje swój talent.

A mogło być tak pięknie, bo idea wyszła od Harry’ego Kurnitza (Jak ukraść milion dolarów, 1966), a napisania scenariusza podjęła się Leigh Brackett (Wielki sen, Rio Bravo, także powieści kryminalne i fantastyczne). Budżet pozwolił na zaangażowanie międzynarodowej obsady. Oprócz Amerykanów – Johna Wayne’a i Reda Buttonsa – udział wzięli: Włoszka Elsa Martinelli, Francuzka Michèle Girardon (odeszła w wieku 36 lat na skutek samobójstwa), Francuz Gérard Blain, Niemiec Hardy Krüger, Meksykanin Valentin de Vargas i miejscowa ludność, czyli Masajowie, jako że zdjęcia były realizowane w Tanganice. W 1964 ten kraj połączył się z Zanzibarem, współtworząc nowe państwo – Tanzanię. Najważniejsze zalety to zdjęcia afrykańskiej przyrody autorstwa Russella Harlana, sceny polowań, kręcone zwykle bez dubli, oraz rozluźniająca wstawka z muzyką diegetyczną – Swanee River Stephena Fostera w wykonaniu Elsy Martinelli (pianino) i Reda Buttonsa (harmonijka ustna). Reszta rozczarowuje, począwszy od scenariusza i aktorstwa, a kończąc na muzyce Henry’ego Manciniego (afrykańskie brzmienia mogły być lepiej wykorzystane, a slapstickowy utwór Baby Elephant Walk bardziej się nadaje do serii Różowa pantera).

10. Western

El Dorado (1967)

Patrzę na cynową gwiazdę z przypiętym do niej pijakiem.

Howard Hawks uważany jest za mistrza westernu, ale w porównaniu do Johna Forda, Raoula Walsha czy Anthony’ego Manna nakręcił niewiele filmów tego gatunku. Jego pierwszym westernem miała być biografia meksykańskiego rewolucjonisty pt. Viva Villa! (1934). Podczas kręcenia filmu w Meksyku doszło do konfliktu z lokalnymi mieszkańcami. Wywołał go aktor Lee Tracy, będący pod wpływem alkoholu, i aby dokończyć film, producent David O. Selznick musiał zwolnić aktora, a wraz z nim odszedł również Hawks. Zastąpił go Jack Conway. Co ciekawe, film zdobył Oscara dla… asystenta reżysera, niejakiego Johna Watersa. Kolejnym quasi-westernowym obrazem w karierze Hawksa była opowieść z czasów kalifornijskiej gorączki złota pt. Barbary Coast (1935), którą nadzorował Samuel Goldwyn. Powstał kostiumowy melodramat, w pewnym sensie była to produkcja przełomowa dla bohatera niniejszego artykułu, ponieważ pierwszy raz pracował z Walterem Brennanem, który potem zagrał u niego cztery mistrzowskie role drugoplanowe.

Gdy jednak reżyser zabrał się za western samodzielnie, to znaczy bez udziału autorytarnego producenta, stworzył bezdyskusyjne arcydzieło – Rzekę Czerwoną (1946, prem. 1948), piękną epicką opowieść o kowbojach przeganiających bydło z Teksasu do Kansas. Hawks zrealizował ten obraz w niezależnym studiu Monterey, które założył z przyjacielem, Charlesem K. Feldmanem. Nie oznacza to, że praca przebiegała bez kłopotów – problemy z rosnącymi kosztami i dystrybucją sprawiły, że film trafił na ekrany z dwuletnim opóźnieniem i mimo sukcesu Hawks nie był w stanie utrzymać swojej firmy. Na szczęście nie jest to jego jedyne arcydzieło – do wybitnych osiągnięć zaliczane jest również Rio Bravo (1959), ale ja wybrałem do zestawienia El Dorado – zgodnie z przysłowiem „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta” (nie bez znaczenia jest też fakt, że Rzeka Czerwona i Rio Bravo były już recenzowane na film.org, a El Dorado wciąż pozostaje niedoceniane).

W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych Hawks nakręcił trzy filmy, które nie zdobyły wielkiego uznania, ale były jednak na tyle dochodowe, że reżyser postanowił jeszcze nie wycofywać się z branży. Ktoś wpadł na genialny w swej prostocie pomysł – zbudować film na tych samych fundamentach, z których powstało Rio Bravo. Scenarzystka Leigh Brackett wzięła na warsztat powieść Harry’ego Browna The Stars in Their Courses, ale podobnie jak w przypadku Mieć i nie mieć zdecydowano o tym, by film bardziej od literackiego pierwowzoru przypominał jakąś hitową produkcję. Adaptacja powieści Hemingwaya przypominała Casablancę, natomiast film według książki Browna miał być wtórny wobec Rio Bravo.

W jednym i drugim filmie wtórność nie okazuje się jednak wadą, ponieważ szablonowe motywy zostały pomysłowo przyrządzone, doprawione świetnymi scenami i dialogami, dobrym aktorstwem i niezłą muzyką. Stroną muzyczną w El Dorado zajął się Nelson Riddle (Lolita, 1962) – film rozpoczyna się jego piosenką o poszukiwaniu krainy szczęścia (z tekstem Johna Gabriela w stylu poematu Edgara Allana Poego pod takim samym tytułem). Ze starej obsady został – lojalny jak zawsze – John Wayne, a towarzyszy mu Robert Mitchum, który stworzył jeszcze lepszą i bardziej wyrazistą kreację niż Dean Martin w „pierwowzorze”. Aczkolwiek typ postaci jest ten sam – pechowy szeryf staczający się na dno przez butelkę whisky. Zamiast postaci Colorado w wykonaniu Ricky’ego Nelsona jest Mississippi odtwarzany przez Jamesa Caana, który z Hawksem pracował przy Czerwonej linii 7000. Natomiast Waltera 'Stumpy’ego’ Brennana zastąpił Arthur 'Arkansas’ Hunnicutt, który swoją jedyną oscarową nominację zdobył za występ u Hawksa w Bezkresnym niebie (1952). Jego przezwisko 'Arkansas’ pochodzi z lat czterdziestych, kiedy to wcielał się w postać o takim imieniu w serii niskobudżetowych westernów.

Jak zwykle u tego reżysera mamy wyrazistą postać kobiecą, która – nawet jeśli siedzi nieśmiało w cieniu mężczyzn – ma w sobie siłę, by przetrwać w brutalnym świecie. Fabuła w skrócie prezentuje się następująco: Rewolwerowiec Cole Thornton (John Wayne) wplątuje się w wojnę pomiędzy ranczerami i wraz z grupą osobliwych facetów (żółtodziób, starzec, pijak) próbuje rozprawić się z najszybszym strzelcem Nelse’em McLeodem (w tej roli początkujący Christopher George). Motyw obrony miasteczka pojawia się dość późno, po upływie pięćdziesięciu minut, co daje więcej okazji protagoniście, by się wykazać zanim stanie się częścią bandy szeryfów (w Rio Bravo nie miał wielu takich okazji). Na dalszym planie błyszczy Michele Carey z grzywą jak u dzikiego mustanga i gorącym temperamentem. Aktorka niespełniona, ale podobno świetna pianistka. Nie ma tu jednak wstawek muzycznych na wzór My Rifle, My Pony and Me lub Swanee River, ale są nastrojowe kawałki bez wokalu przygrywane w saloonie (ponoć jeden z nich pochodzi z opery Cyganka).

Realizując ten film, Howard Hawks miał 70 lat, ale nie był najstarszy w ekipie – rok starszy był operator Harold Rosson, który został do tej produkcji ściągnięty z emerytury. Zbliżona wiekiem była również projektantka kostiumów Edith Head. Jej klasę widać szczególnie w strojach noszonych przez Charlene Holt, kolejną niespełnioną aktorkę, którą Hawks obsadził także w dwóch poprzednich filmach (gdzie nosiła stroje tej samej projektantki).

Drugą połowę lat sześćdziesiątych zwykło się uważać za zmierzch westernu. Pojawiało się wtedy coraz więcej filmów rewizjonistycznych, w wyniku czego mity popularyzowane przez Hawksa i Wayne’a traciły na znaczeniu. O ile w Rio Lobo (1970), ostatnim filmie Hawksa, rzeczywiście ten typ kina wydaje się przestarzały, tak El Dorado wciąż doskonale się broni po latach. Narracyjnie, aktorsko i wizualnie (mam tu na myśli nie tylko zdjęcia, ale i choreografię scen akcji) film prezentuje się wybornie i wcale nie czuć, aby został nakręcony przez starych rutyniarzy. Jest w nim odpowiednia energia i nawet zabijaka McLeod, mimo iż stoi po złej stronie, został przedstawiony z sympatią (chętnie bym zobaczył spin-off z tym bohaterem na pierwszym planie).

Mariusz Czernic

Mariusz Czernic

Z wykształcenia inżynier po Politechnice Lubelskiej. Założyciel bloga Panorama Kina (panorama-kina.blogspot.com), gdzie stara się popularyzować stare, zapomniane kino. Miłośnik czarnych kryminałów, westernów, dramatów historycznych i samurajskich, gotyckich horrorów oraz włoskiego i francuskiego kina gatunkowego. Od 2016 „poławiacz filmowych pereł” dla film.org.pl. Współpracuje z ekipą TBTS (theblogthatscreamed.pl) i Savage Sinema (savagesinema.pl). Dawniej pisał dla magazynów internetowych Magivanga (magivanga.com) i Kinomisja (pulpzine.pl). Współtworzył fundamenty pod Westernową Bazę Danych (westerny.herokuapp.com). Współautor książek „1000 filmów, które tworzą historię kina” (2020) oraz czwartego i piątego tomu „Europejskiego kina gatunków” (2023-2025).

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA