HORRORY, które na długo was PRZYGNĘBIĄ
Przeciwnicy tego gatunku zapewne zaprzeczą, ale fani horrorów nie od dziś wiedzą, że kino grozy potrafi być niezwykle uniwersalne i wszechstronne, co udowadniają chyba najdobitniej ostatnie lata jego rozwoju. Szukacie niezobowiązującej rozrywki na wieczór do pośmiania się i komentowania? Częstokroć to któryś z horrorów będzie odpowiednim wyborem. A może gardzicie czystym eskapizmem i wolicie głębokie jak studnia bez dna układanki do wnikliwej analizy? No cóż, kino grozy także w tym departamencie dowozi. A może akurat potrzebujecie przede wszystkim ciężkiego dramatyzmu i filmów tak smutnych, że Manchester by the Sea wyda się przy tym pogodną przygodą? Jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi, to faktycznie kilka horrorów dominowało właśnie w tym aspekcie. Możliwe, że jest to ostatni rodzaj kina grozy, jaki będzie poszukiwany, niemniej nie da się ukryć, że nawet w kilku poprzednich latach takich realizacji jest coraz więcej. Regularnie zyskują liczne laury ze strony krytyków, a od widzów głosy uznania. Zastanówmy się, które horrory były tak przygnębiające, że najbardziej nadają się do oglądania w deszczowe poniedziałki, a widza mogą wprawić w niemałą melancholię. Warto wspomnieć, że pomijam tutaj filmy, które były aż tak złe, że mogą tym zdruzgotać – raczej stawiamy na jakość i celowe zamierzenia świadomych swego twórców. Oto dziesięć przykładowych pozycji, które akurat mi najbardziej zapadły w pamięć i wydają się niezmiernie smutne.
„Dziedzictwo. Hereditary” (reż. Ari Aster, 2018)
Ciężko na ten moment powiedzieć, jak potoczą się dalsze losy Ariego Astera i czy po Bo się boi (swoją drogą dzieło również całkiem dołujące) jeszcze zrobi udany film, niemniej jego dwa debiutanckie projekty raz na zawsze zapisały się w historii kina grozy. Dziedzictwo. Hereditary chyba nawet lepiej się sprawdza jako pedantycznie rozplanowany intymny dramat rodzinny, ze złowieszczymi podtekstami, który powoduje ciarki na plecach i nieustannie trzyma w podskórnym suspensie. Dopiero w finale film zmienia nieco swoje priorytety, stawiając tym razem na bardziej spontaniczny szok. Drobiazgowa inscenizacja – zdjęcia, muzyka, ikoniczna scenografia – sprawiają, że widz w ucieczce przed zapadnięciem w mroki własnych emocji chce odwrócić wzrok – a z drugiej strony jest zahipnotyzowany tak bardzo, że nie może się oderwać.
„Egzorcysta” (reż. William Friedkin, 1973)
Lata 70. to wielki czas dla horrorów satanistycznych. Jeszcze zanim gatunek w kolejnej dekadzie zamienił się częściowo w b-klasową eksploatację, twórcom w Hollywood zależało na swego rodzaju realizmie i bardzo ciężkim, ponurym klimacie, który wprawiał widzów w zadumę. Konkurencyjny dla tej pozycji z 1973 roku Omen nie zestarzał się tak dobrze i wydaje mniej spójny tonalnie. Współcześnie w wielu scenach groza zanikła i ustąpiła czemuś, co publika nazwałaby tandetą. Co innego z Egzorcystą, który dzisiaj wciąż budzi ogromne wrażenie, a towarzyszący mu archaizm realizacyjny w zasadzie wzmaga poczucie obcowania z czymś, czego dzisiaj już trochę nie da się odtworzyć – i być może przez to film zmarłego w tym roku Williama Friedkina wciąż wydaje się niezwykle przerażający, wyrwany z zupełnie innej czasoprzestrzeni. Fenomenalnie łączy dekadencką, ponurą aurę z eskapizmem. Losy bohaterów są angażujące, a makabra na ekranie to czysta adrenalina. Pozostaje otwarte pytanie, czy Egzorcysta. Wyznawca choć trochę odda zatrważającego „ducha” oryginału.
„Diabeł” (reż. Andrzej Żuławski, 1972)
A co powiecie na inteligentne przerobienie ducha polskiej literatury romantycznej na szalenie ekstremalną i prowokacyjną przypowieść o walce dobra ze złem? Diabeł to groteskowo zajmujące przedłużenie tradycji polskich opowieści fantastycznych o zjawiskach nadprzyrodzonych. Zakorzenienie w niezwykle bogatym i kolorowym folklorze niesie jednak realizację odstraszającą i pełną mrocznych myśli. Z filmu wybija się absolutnie wybitna kreacja Wojciecha Pszoniaka, którego tytułowy diabeł znalazłby swoje miejsce w panteonie najbardziej przerażających postaci rodzimego kina. Sama psychodeliczna atmosfera oparta o nieprzyjemną obrazoburczość przygniata widza i nie daje o sobie zapomnieć. Niektóre sceny to wręcz zamierzona tortura na widzu – cały Żuławski!
„Mucha” (reż. David Cronenberg, 1986)
Może nie każdy się ze mną zgodzi, ale osobiście uznaję Davida Cronenberga za jednego z twórców najbardziej przygnębiających filmów. I to niezależnie, czy bierze na warsztat horror – jak to bywało w jego karierze najczęściej – czy może akurat przedstawia głęboko ludzki dramat z elementami akcji tak jak w Historii Przemocy czy Wschodnich obietnicach. Mucha jest absolutnym szczytem umiejętności twórcy. Podobnie jak wspomniany Egzorcysta film łączy dobrą angażującą makabrę, która syci oczy nieskrępowaną kreatywnością, z fatalistyczną aurą i niebywale depresyjnym drugim dnem. To historia nieuchronności starzenia się, a może alegoria na temat przechodzenia ciężkiej choroby? Niezależnie które przesłanie do was przemawia, Mucha to ściskający za gardło niekwestionowany klasyk z brawurowymi efektami specjalnymi.
„Medium” (reż. Jacek Koprowicz, 1985)
Nie mogłem się powstrzymać i umieściłem drugi udany polski horror na liście. Prawdopodobnie wiele więcej prób kina grozy ze strony naszych twórców było utrzymanych w poważnym, artystycznym i kontemplacyjnym tonie, a nie w rodzaju eskapistycznych hybrydowych zabaw. Za te dopiero w ostatnich latach zabierają się reżyserzy z Bartoszem M. Kowalskim na czele. Wracając do złowrogiego Medium – czego tu nie ma! Ożywcze nawiązania do amerykańskich horrorów spirytystycznych, mrożący krew w żyłach klimat zamglonego Sopotu czy niejednoznaczne sceny rodem z sennego koszmaru. Dodajmy do tego zaskakujące podpięcie filmu pod dyskurs historyczny, z którego wynika fatalistyczny, alarmujący morał, a otrzymamy satysfakcjonujący i posępny zarazem seans. Sukces filmu opiera się na spójnym, grobowym tonie – w zasadzie nie ma tu humoru, a reżyser jest w stanie sprawić, że nawet żółwie zdają się największym ucieleśnieniem strachu. Myślę, że może to stanowić dobrą rekomendację dla osób, które jeszcze tej perełki nie widziały.
„Saint Maud” (reż. Rose Glass, 2019)
Obsesyjny, klimatyczny, dekonstruujący i prowadzący intelektualną grę z widzem – taki jest niemal każdy horror od studia A24, ale Saint Maud został już chyba nieco zapomniany – być może ze względu na premierę w okresie pandemicznym. Szkoda, bo zarówno reżyserka Rose Glass, jak i niosąca na barkach dramatyzm tej opowieści główna aktorka Morfydd Clark to wielkie, nieoczywiste talenty z nieokrzesaną błyskotliwością. Głęboko humanistyczna, pełna bólu i realnego strachu realizacja opowiada o pielęgniarce w hospicjum, która dotknięta życiową traumą drastycznie zmienia swój styl życia, całkowicie oddając je Bogu. Mamy tu przerażający fanatyzm bohaterki, poczucie progresywnego skręcania w coraz większe ekscesy i szaleństwa, a chyba najlepsze z tego wszystkiego jest zakończenie – więc go nie zdradzę – po którym włos się jeży. Hipnotyzujące kameralne kino, będące tak blisko ludzkiego cierpienia, że aż potrafi zaboleć.
„Coś za mną chodzi” (reż. David Robert Mitchell, 2014)
David Robert Mitchell to wyjątkowo inteligentny reżyser kina gatunków i erudyta filmowy. W Coś za mną chodzi zawarł inspiracje czy wręcz dosłowne cytaty ze swoich ulubionych horrorów, na czele z Halloween. Kluczem do sukcesu tego filmu był jednak fakt, że twórca nie poprzestał tylko na tym. Nie uczynił z dzieła wyłącznie zabawy i żonglerki odwołań do klasyków. U fundamentów tego niepozornego, ale jednocześnie oszałamiającego widowiska ułożył uniwersalne lęki i okrutnie frapujące problemy. Sam potwór, którego boją się bohaterowie filmu i przed którym uciekają, to jedna z najciekawszych istot tego typu w historii X muzy – zmiennokształtna, jak monstrum z Coś, o ludzkiej posturze i enigmatycznej genezie jak Michael Myers, a jednocześnie zwierzęca i powolna. Stanowi nieuchronne zagrożenie jak w klasycznych filmach o zombie. Dodajmy do tego konsekwentnie smętny nastrój i doskonałe trzymanie widza w napięciu, a otrzymamy przenikliwy klasyk współczesnego kina grozy.
„Dziecko Rosemary” (reż. Roman Polański, 1968)
Prezentuję kolejny film z nurtu „o demonach i opętaniach”. Z pewnością ten majstersztyk z 1968 roku należy nazwać prekursorskim, wręcz otwierającym niezwykle popularny w swoich latach świetności podgatunek. Cały film śledzimy mieszanie się okrutnych, subiektywnie spaczonych majaków z surową, obojętną na ból rzeczywistością. Czy to mroczny sen na jawie, który nigdy się nie skończy? Wewnętrzne negatywne emocje głównej bohaterki są tu wręcz namacalne. Niemożliwym przy omawianiu tego dzieła jest nie wspomnieć o kultowej kołysance Krzysztofa Komedy, która wyraża swymi zatrważającymi brzmieniami podłe zło, które przemknęło z diabelskiej otchłani do naszej rzeczywistości, a wobec którego człowiek pozostaje bezsilny. Seans Dziecka Rosemary nawet dzisiaj może okazać się depresyjny, ale przy tym zupełnie spełniony jako nęcący dramat psychologiczny.
„Zbrodnie przyszłości” (reż. David Cronenberg, 2022)
Wracamy do poskręcanego, zbolałego mikrokosmosu Davida Cronenberga. Mucha atakowała odważnym i smutnym przekazem, a fantastycznonaukowe Zbrodnie przyszłości z kolei w pierwszej chwili porażają widza dystopijnym klimatem, połączonym z gorzkim dehumanizmem. Może nie jest to film wybitny; scenariuszowo trochę mu brakuje do satysfakcji płynącej choćby ze wspomnianej realizacji z Jeffem Goldblumem, ale jako późne dzieło reżysera, które wreszcie wraca do horrorowych klimatów – całkowicie zdaje egzamin i przez 107 minut trzyma widza w świdrującym umysł poczuciu beznadziei. Sama atmosfera antyutopijnego świata przedstawionego jest na tyle sugestywna i wprawiająca w strach czy obrzydzenie przekraczaniem granic (głównie cielesnych), że część scen na długo zostaje w pamięci, a niedostatki samej historii nie rażą w oczy.
„Mgła” (reż. Frank Darabont, 2007)
Na koniec przedstawiam być może najmniej udany film na tej liście, który najgorzej sprawdza się w departamencie budowania atmosfery. Tę oceniam tutaj jako zupełnie niewiarygodną. Nie zachwycają także sztuczne efekty specjalne, podniosłe, nienaturalne dialogi i pseudouwznioślony ton, godny tych bardziej irytujących filmów M. Night Shyamalana. Jednej rzeczy odmówić mu jednak nie sposób – uderzającego zakończenia, zaczerpniętego wprost z opowiadania Stephena Kinga. Co by nie mówić o tym płodnym twórcy, to zawsze miał łeb do oryginalnych pomysłów i szukania strachu tam, gdzie się tego nie spodziewamy. I chyba dopiero w finale filmu reżyserowi udało się to osiągnąć; opuścić bańkę nieszczerości i porwać przekonującą tajemnicą, zauważyć człowieka, a przede wszystkim wreszcie wprawić widza w nieskrywane osłupienie. Zastosowanie slow motion i patetycznej muzyki tym razem nie przeszkadza, a na napisach końcowych odbiorca może poczuć się zwyczajnie źle – ale w tym dobrym sensie. Słaby film z jakościowym, pesymistycznym zakończeniem, które warto znać? Oto jaskrawa egzemplifikacja tej rzadko spotykanej sytuacji.