search
REKLAMA
Archiwum

Heroiny we współczesnym filmie sensacyjnym

Bogusz Dawidowicz

8 marca 2017

REKLAMA

Ridley Scott

O ile Cameron łączył kino akcji z widowiskiem science-fiction, tworząc rozrywkowe opowieści najwyższych lotów, to Ridley Scott rościł pretensje do nieco ambitniejszego repertuaru. Wspomniana wcześniej postać Ripley z pierwszego „Obcego”, nowoczesnego wówczas i nietuzinkowego horroru, została z kreatywnym polotem wykorzystana najpierw za pośrednictwem autora „Avatara”, a później już z wyraźnie gorszym skutkiem przez innych reżyserów.

W 1991 roku Scott stworzył intrygujący film drogi „Thelma & Louise”. Dramat z elementami sensacji, chyba najciekawszy obok wspomnianego „Terminatora 2” manifest feminizmu w amerykańskim kinie komercyjnym początku lat 90. Oczywiście była to odezwa o znacznie większym i bardziej dogłębnym znaczeniu niż blockbuster Schwarzeneggera. W „Thelmie & Louise” to bezapelacyjnie panie i ich problemy wysunięto na pierwszy plan. Susan Sarandon (Louise Sawyer) i Geena Davis (Thelma Dickinson) wcieliły się w dwie znudzone egzystencją na prowincji Amerykanki. Tłamszone i poniżane w świecie opanowanym przez szowinistycznych mężczyzn, postanawiają ruszyć na wakacje i odpocząć od szarej rzeczywistości. Na nieszczęście podczas podróży wchodzą w poważny konflikt z prawem. Niewielki wypad urasta do rangi życiowej wyprawy, pochwały kobiecej przyjaźni, żeńskiego sojuszu głównie przeciw tym, przez których cierpią, a są nimi po prostu mężczyźni. Scott pokazuje nam, że dwie niepozorne wydawałoby się panie zdolne są do posługiwania się bronią palną i radzenia sobie w pościgach samochodowych nie gorzej od płci przeciwnej, z łatwością wyprowadzają w pole organa ścigania, a wszystko to z zachowaniem sporej dozy realizmu. Sarandon i Davis okazały się twardsze i bardziej zdeterminowane od swoich ekranowych antagonistów bądź też partnerów w osobach Harveya Keitela, Michaela Madsena czy Brada Pitta. Obraz zebrał całkowicie zasłużone laury, a przede wszystkim z perspektywy czasu zapisał się w historii kinematografii w charakterze kamienia milowego, pokazującego szerokiej publiczności, że tzw. „słaba płeć” jest słaba tylko z nazwy.

Thelma &Louise

Jak mniemam bohaterki filmu mogły, jeżeli nie stanowić wzorzec, to z pewnością imponować kobietom. Thelma i Louise nie godziły się na szare życie z partnerami, pozostającymi nimi tylko z nazwy. Niezdolnymi docenić prawdziwej wartości kobiety, z jaką dzielą łoże, a jedynie na niej żerować. Z facetami „zaprogramowanymi” tylko na branie, nie dającymi nic w zamian. Potrafiły posunąć się nawet do zabójstwa w odwecie za pobicie i próbę gwałtu na jednej z nich. Nigdy nie pozwoliły się złapać i na zawsze pozostały wolne, godząc się zapłacić za to ogromną cenę.

Kilka lat później, w „G. J. Jane” (1997) Scott raz jeszcze poruszył modny w latach 90. temat emancypacji kobiet. W roli głównej wystąpiła Demi Moore jako Jordan O’Neil, porucznik wywiadu marynarki wojennej, pragnąca dołączyć do elitarnej jednostki komandosów Navy Seals. O’Neil, za sprawą forsowanego w Senacie projektu umożliwiającego kobietom uczestniczenie w służbach liniowych, dostaje swoją szansę. Jordan walczy więc nie tylko dla siebie, od powodzenia jej nowej służby zależy los innych żołnierek marzących o podążeniu podobną ścieżką. Główna oś fabuły powiela schemat american dream – na początku jest trudno, ale wystarczy się starać z całych sił i dopnie się swego. Moore włożyła wiele wysiłku w solidne przygotowanie się do roli, nabrała muskularnej sylwetki i, co więcej, ogoliła głowę na łyso.

Demi Moore

Większość krytyków nie doceniła tego poświęcenia, aktorka otrzymała niechlubną Złotą Malinę za najgorszą rolę roku, choć w mojej opinii negacja efektów jej pracy włożonej w film posunęła się zdecydowanie za daleko. „G. I. Jane” nie jest może opus magnum Scotta, ale poniżej pewnego poziomu słynny Brytyjczyk nie zszedł. W szczególności do warstwy technicznej nie można mieć wielkich zastrzeżeń. Elementem pozwalającym obrazowi wyjrzeć co nieco poza ramy hollywoodzkiej sztampy jest główny antagonista naszej bohaterki. Z początku sądzimy, że będzie to sadystyczny sierżant John Urgayle (Viggo Mortensen), któryś z twardogłowych męskich dowódców, ewentualnie jeden z szowinistycznych członków jej oddziału. Okazuje się nim jednak kobieta. Senator Lillian DeHaven (Anne Bancroft) oficjalnie wielka orędowniczka spraw kobiet w armii, w rzeczywistości okazuje się cyniczną karierowiczką wykorzystującą swą płeć dla uzyskania lepszej pozycji w polityce. Akcent na tyle istotny, że zmienia w pewnym sensie wydźwięk filmu. Do czarno-białej wizji stosunków damsko-męskich, wedle których to tylko i wyłącznie faceci ograniczają zawodową swobodę kobiet, dorzuca trochę szarości.

Ten trzeci

Luc Besson, jeszcze kilkanaście lat temu uznawany za objawienie europejskiego kina, obecnie krytykowany ze względu na producenckie angażowanie się w projekty miałkie i stricte komercyjne. W 1988 roku wyreżyserował według własnego scenariusza „Wielki błękit”, porywającą opowieść o subkulturze nurków beztlenowych. Filmowa interpretacja tego środowiska okazała się na tyle sugestywna, że stała się największym sukcesem frekwencyjnym we francuskich kinach dekady lat 80. i do dzisiaj otoczona jest tam kultem. Następny autorski projekt Bessona „Nikita” (1990) przyniósł mu międzynarodowa sławę i otworzył furtkę do kariery za oceanem. W „Nikicie” śledziliśmy losy zdegenerowanej narkomanki (w roli tytułowej Anne Parillaud), która dopuszcza się morderstwa na policjancie. Francuskie służby dają jej wybór – wegetacja w więzieniu, albo tajna praca na rzecz kraju. Niepokorna dziewczyna po wielu perturbacjach godzi się na propozycję stawianą właściwie w formie ultimatum, nie przypuszczając nawet, jakie skutki przyniesie ona w przyszłości.

Nikita

Obserwujemy transformację wyrzutka społecznego w śmiertelnie niebezpieczną femme fatale. Bessonowi nie sposób odmówić kunsztu i pomysłowości w realizacji scen akcji. Największe wrażenie robi jednak świat przedstawiony, z jednej strony ukazuje nam najczarniejszy obraz codziennej rzeczywistości, a z drugiej otacza go jakaś aura odrealnienia. Portret samej Nikity również jest interesujący. Młoda kobieta staje się mistrzynią w swoim fachu, a często są to zabójstwa ku chwale ojczyzny. Równolegle w życiu prywatnym sprawia wrażenie rozwydrzonej, nieco infantylnej panienki. Emocjonalną huśtawkę Nikity potęguje rozdarcie pomiędzy dziwną afektowaną więzią łączącą ją z brutalnym opiekunem ze służb specjalnych, niejakim Bobem (Tchecky Karyo), a miłością do dobrotliwego narzeczonego Marco (Jean-Hugues Anglade). Kobieta zdaje sobie sprawę, że obracając się w bezwzględnym świecie tajnych operacji, sprowadza na Marco śmiertelne zagrożenie. Jednocześnie on sam i uczucie do niego może być dla niej groźnym obciążeniem. Besson, podobnie jak Scott w późniejszym „Thelma & Louise”, konkluduje, że kobiety, by odnaleźć własne „ja”, poczuć się bezpiecznie, muszą niekiedy pozbyć się mężczyzn ze swojego otoczenia. Mężczyzn dających czasem schronienie, ale niekiedy narażających na niebezpieczeństwo. „Nikita” odchodzi więc swoją własną, nieznaną dla obu pragnących jej względów facetów, drogą. Powodzenie „Nikity” utorowało drogę dla hollywoodzkiego remake’u pt. „Kryptonim Nina”. Anne Parillaud zastąpiła Bridget Fonda. „Kryptonim Nina” nie wychodził poza czyste kino akcji, „wygładzone” względem oryginału. O sile „marki” „Nikita” może świadczyć to, że na bazie pomysłu francuskiego oryginału zrealizowano dwie odrębne produkcje serialowe w 1997 i 2010 roku.

REKLAMA