BESTIE. Thriller społeczny ze zbędnym morałem [RECENZJA]

Wielu z nas, zwłaszcza tych mieszkających w zatłoczonych miastach, miewa czasem fantazje o zostawieniu za sobą zgiełku metropolii i spokojnym życiu gdzieś blisko natury, wolniej i pełniej. Zasadniczo to oznacza utarte powiedzenie o „rzuceniu tego wszystkiego i wyjechaniu w Bieszczady”. Równocześnie jednak przed realizacją owej fantazji powstrzymywać mogą niemałą grupę resentymenty dotyczące niekompatybilności szukających schronienia przed cywilizacją pustelników i lokalnych społeczności, posiadających zgoła inne wartości i perspektywę na świat. Na takim napięciu, powstającym pomiędzy idealistycznymi uciekinierami na łono natury a jego rdzennymi mieszkańcami, oparte są Bestie Rodrigo Sorogoyena.
W hiszpańsko-francuskiej koprodukcji metaforyczne Bieszczady z polskiego powiedzenia są zastąpione przez górskie stoki nadatlantyckiej Galicji. Tam, w niewielkiej i częściowo opuszczonej wiosce rolniczej, mieszka para Francuzów: Vincent i Olga. Ich życie wygląda na pierwszy rzut oka jak typowa sielanka z fantazji zblazowanych mieszczuchów – uprawiają pomidory, chodzą na długie spacery z psem i całe dnie spędzają wśród świeżego górskiego powietrza, ciesząc się okolicą i sobą nawzajem. Nie zapominają też o innych, podejmując się projektu renowacji opuszczonych domów, co ma nie tylko ożywić podupadającą miejscowość, ale stworzyć nowe miejsca pracy. Bliższe spojrzenie na życie małżeństwa w średnim wieku odsłania jednak pewne skazy – ich relacje z sąsiadami są oschłe lub żadne, a Vincent nie jest mile widziany w lokalnej knajpie, gdzie wieczory spędzają miejscowi mężczyźni. Kością niezgody między częścią mieszkańców a Francuzami jest zablokowanie przez głos tych ostatnich budowy na gruntach należących do rolników turbiny wiatrowej.
Kto orientuje się mniej więcej, jak działają tego typu inwestycje, szybko dostrzeże jakiej wagi problem jest osią Bestii. Vincent ma do proponowanej inwestycji podejście pryncypialne – nie chce, by turbina zniszczyła lokalny krajobraz, zaburzyła ekosystem i zrujnowała jego prowincjonalną fantazję. Inni właściciele ziemi, przede wszystkim bezpośredni sąsiedzi przybyszów: Xan i Lorenzo, chcą zainkasować pieniądze z wykupu i z ich pomocą zabezpieczyć swoją teraźniejszość i przyszłość. Ponieważ nikt nie chce ustąpić, konflikt stopniowo eskaluje, bynajmniej nie w kierunku złożonych debat na wyrafinowane argumenty. Już tytuł sugeruje, że w ramach rozwoju fabuły z bohaterów zacznie wychodzić to, co gorsze i mniej chwalebne, a fantazja wśród galicyjskich stoków zamieni się w końcu w koszmar.
Choć twórcy dość jasno formatują opowieść tak, by to Vincenta (granego przez charyzmatycznego Denisa Ménocheta) zarysować jako posiadającego w sporze słuszną pozycję, przetykają ją ciekawymi problematyzacjami. Choć agresywni i egoistyczni bracia ani nie są postaciami pozytywnymi, ani ich działanie nie ma szczególnie mocnych moralno-ideowych podstaw, również i ich oponent ma swoje za uszami. Wykształcony i dobrze sytuowany osadnik i nowoczesny eremita przyjmuje wyższościową pozycję wobec swoich inaczej usytuowanych klasowo sąsiadów, w pewnym momencie samemu eskalując spór i pogłębiając istniejące już zadry. Vincent może i ma sporo racji w ogólnym obrazie, ale jest również arogancko przekonany o niej i o tym, że to on właśnie wie, co powinno się dziać z wioską i że powinien ten kierunek innym wskazać. Takie cieniowanie protagonisty i głównego wątku wytwarza w Bestiach interesujący krytyczny dystans, wzbogacający społeczne podbrzusze filmu.
W ostatnim rozdaniu nagród Goya (hiszpański odpowiednik Oscarów czy naszych rodzimych Orłów) Bestie wygrały nagrodę dla najlepszego filmu, pokonując przy tym Alcarràs Clary Simón. Zwracam na to uwagę, bo obydwa filmy operują zasadniczo w zbliżonych rejestrach tematycznych, ukazując problematykę współczesnej kolonizacji prowincji przez późnoindustrialny kapitał. W tym zestawieniu dramat Sorogoyena mocniej dociska pedał dramaturgicznego gazu, przez co można go poniekąd określić jako „Alcarràs na ostro”. Tam, gdzie Simon kontemplowała relacje międzyludzkie i uwikłanie jednostek w szersze procesy, twórca Bestii znajduje budulec kryminalnego thrillera, w którym odmienne poglądy zderzają się ze sobą w sposób brutalny i dosłowny. Wokół społecznego tematu buduje więc opowieść gęstą, mroczną i wciągającą.
Budowany sukcesywnie klimat i przegryzające się zgrabnie wątki klasowe mogłyby zsumować się w naprawdę fascynujący film, gdyby nie przesada, z jaką Sorogoyen dopowiada do całej historii moralne wnioski. W pewnym momencie kolejne konfrontacje zaczynają stawać się pustymi eksploatacjami agresji, po raz wtóry ugruntowującymi coś, co reżyser dosadnie pokazał już wcześniej. Postacie muszą przybierać coraz bardziej archetypiczne pozy i dążyć do iście dydaktycznych puent w zakresie psychologii społecznej. Najgorsze jednak, że film ciągnie się aż 137 minut, podczas gdy spokojnie mógłby skończyć się solidne pół godziny wcześniej. Całkowicie zbędny epilog, czy też w zasadzie pełnoprawny ostatni akt, trwoni praktycznie cały klimat i dramaturgiczny rezonans, bez ostrzeżenia de facto oferując nową, oddzielną opowieść. Wygląda to trochę tak, jakby Sorogoyen chciał nakręcić drugą część, ale uznał, że woli nie ryzykować niespięcia budżetu, więc doklei do filmu jeszcze jeden rozdział.
Niestety, ów naddatek dodatkowo podważa część tego, co zrobił reżyser, żeby sproblematyzować konflikt przy użyciu kontekstów klasowych i modernizacyjnych, przesuwając sugestywny tytuł w stronę nie tyle gorzkiej konstatacji ludzkiej natury, ile ocenę wybranych uczestników fabuły. Ciekawie rozwijane wątki ostatecznie są więc nadmiernie dopowiedziane i rozwałkowane na zbyt dużej powierzchni, a film traci narracyjną zwartość. Nie jest tak, że Bestie są przez to filmem złym. Ale są dużo gorszym, niż byłyby, gdyby twórcom starczyło rozsądku, by wyciąć końcową część. Znów pozostajemy więc z ciekawym spojrzeniem na społeczne napięcia, które nie spełnia składanych obietnic i poświęca niuans na rzecz – skądinąd wątpliwej wartości – pouczeń.