TWÓRCA. Wizualny rozmach na skrypcie od AI [RECENZJA]
Hollywoodzkie strajki aktorów, scenarzystów i speców od efektów specjalnych spowodowały, że ze wszystkich wielkich blockbusterów SF, które pozostały jeszcze w tym roku, na Twórcę czekałem chyba najbardziej. Na papierze zapowiadało się naprawdę zacnie – Gareth Edwards, twórca najlepszego filmu XXI wieku z uniwersum Gwiezdnych wojen, czyli Łotr 1, za kółkiem, ciekawy punkt wyjścia i gorący temat związany z AI. Zwiastuny zapowiadały też przynajmniej dobre wizualnie widowisko. Po pierwszych informacjach zza oceanu mój optymizm rósł, ponieważ pojawiały się opinie o najlepszym filmie science fiction tej dekady. Tutaj jednak zapaliła mi się delikatna czerwona lampka, bo takie szumne zapowiedzi często kończą się bolesnym upadkiem z wysokiego konia.
I jak wypadł sam Twórca? Część opinii okazała się prawdą – film Edwardsa to momentami zapierające dech widowisko, gdzie pięknie grają plenery Dalekiego Wschodu. To jednocześnie produkcja z naprawdę pretekstową, momentami kuriozalną fabułą. Pod względem prowadzenia narracji, konsekwencji, logiki wątków zachowań scenariusz wygląda, jakby wypluła go AI z losowo wpisywanych przez Edwardsa i spółkę haseł: trochę Blade Runnera, szczypta Star Wars, domieszka Avatara i Drogi, parę kropli z Terminatora, a wszystko ubierzemy w fatałaszki rodem z innego Avatara: The Last Airbender. Tylko że dla mnie te elementy nie łączą się w koherentną opowieść. Wyszło coś kompletnie nieangażującego, momentami wręcz wpadającego w niezamierzoną autoparodię, a przede wszystkim z każdą chwilą coraz bardziej nużącego. Wielka szkoda, bo efekty, świat przedstawiony robią potężne wrażenie.
Akcja Twórcy jest osadzona w przyszłości, gdzie AI jest na tyle rozwinięte, że ludzkość toczy z nią wojny. Świat po wysadzeniu przez sztuczną inteligencję w Los Angeles bomby atomowej jest podzielony na Zachód i Nową Azję. Główny bohater Joshua (fatalny John David Washington) jest amerykańskim agentem i działa pod przykrywką oraz infiltruje środowisko sprzyjających sztucznej inteligencji Azjatów. Zakochuje się w jednej z głównych konstruktorek i przywódczyń – Mayi, z którą ma mieć dziecko. W wyniku dekonspiracji i niespodziewanej ofensywy sił amerykańskich dysponujących bronią ostateczną w walce z AI, czyli Nomad, agent traci ukochaną i dziecko. To jest punkt wyjścia. Po latach jego doświadczenie ma być wykorzystane przy odnalezieniu nowej broni, odpowiedzi na Nomada. Joshua postanawia jednak realizować swój własny cel – odnaleźć Mayę, która podobno przeżyła. To mu przynajmniej przekazują reprezentanci wojska USA, które chce go znów zwerbować. Oczywiście w wyniku ofensywy bohater najpierw odnajduje Alphie – nowy rodzaj robota AI, który potrafi podobno WSZYSTKO. I tutaj logika, sens, konsekwencja fabularna tracą jakąkolwiek spójność, tempo siada. Pierwszym, podstawowym problemem Twórcy już od zarania aktu II jest kliszowość i nijakość wszystkich wykreowanych postaci. Naprawdę nie odnalazłem ani jednego bohatera i bohaterki, z którymi mógłbym empatyzować na poziomie emocjonalnym. Wynika to z faktu, że ich intencje nie do końca są zrozumiałe, zachowania wytłumaczone, a wydarzenia po prostu po sobie następują, ponieważ tak jest napisane w scenariuszu. Tak papierowych, nijakich postaci dawno nie uświadczyłem.
Są w Twórcy elementy, nad którymi można się było bardziej pochylić, rozwinąć je. Przykładowo, niezwykle intrygującym wątkiem jest konflikt z AI, które okazuje się w wersji Edwardsa po prostu… bandą dobrodusznych robotów z ludzkimi twarzami i wnętrznościami z elektroniki, kabli i hardware’u. Gdzie tu dyskusja o zagrożeniach, perspektywach i możliwościach, które stawia przed ludzkością sztuczna inteligencja? Nie ma tu praktycznie o tym wzmianki, bo całość staje się kolejnym przykładem historii, w której mamy się zastanawiać, gdzie jest granica między człowieczeństwem a zaprogramowanymi przez człowieka skryptami. Tylko że Twórca nawet i na to nie udziela odpowiedzi. To tylko jeden z wielu bardzo zaprzepaszczonych wątków i szans na zrobienie czegoś więcej niż ładna, ale odtwórcza historia biegnąca po sznurku. Drugą jest motyw znany ze wspomnianej Drogi – wątek mężczyzny, który udaje się w podróż, aby ocalić dziecko. Normalnie takie motywy wywołują u mnie łzy, chwytają za serce. Tutaj nie dość, że wywołały wzruszenie ramion, to jeszcze śmiech politowania. Teraz się uśmiecham, gdy przypomnę sobie Washingtona, który próbuje przekonać Alphie do wejścia do auta. I takich momentów, o zgrozo, jest zdecydowanie więcej. A już postacie antagonistów to jest jawna kpina z inteligencji widza i zbiór tak tandetnych, kompletnie nieumotywowanych klisz, że aż zęby zgrzytają. Nie chcę już się pastwić nad tym, że we współczesnej sytuacji geopolitycznej kraje Dalekiego Wschodu są tutaj ukazywane jako obrońcy praw człowieka.
Napisałem we wstępie, że Twórca dostarcza sporo na poziomie światotwórczym i wizualiów. I podtrzymuję te słowa, jednak mam też sporo zastrzeżeń wobec wspomnianego świata. Bo jest w nim owa niemal boska siła, która determinuje o przewadze jednej z sił – wszechpotężna broń o nazwie Nomad. Ciekawe, tylko że logika jej obsługi i działania nie ma żadnego sensu. Dlaczego? Otóż jest to krążąca na ziemskiej orbicie stacja z wyrzutniami rakiet, zdolna do namierzenia dowolnej bazy AI. Super, tylko że do punktu kulminacyjnego nie używa swojej siły na większą skalę niż pojedynczy atak. A okazuje się, że cały czas MOŻE – otóż ma wiedzę o WSZYSTKICH miejscach, gdzie chowają się wrogowie. Gdzie tu logika? Podobnie jest z Alphiem, który kreowany jest na wielką odpowiedź Nowej Azji na Nomada. Na dobrą sprawę jego działanie to typowy Deus ex machina, nie ma żadnych sensownych przesłanek, które tłumaczą to, w jaki sposób działa. Ba! Ani razu nie pokazuje swojej wielkiej mocy, oprócz wyłączania i włączania innych urządzeń i posyłania uśmiechów, które są wycelowane we wrażliwość widza. A już bardzo czerstwo wypadają dysputy o niebie, śmierci w momencie, gdy dopiero kształtuje się relacja między Joshuą a Alphiem. Tonalnie absolutnie przestrzelone.
Twórca był moją wielką nadzieją, a stał się jeszcze większym rozczarowaniem, bo widać po stronie formalnej i wizualnej, że Edwards miał przestrzeń i środki na stworzenie wybitnego widowiska SF. Dostaliśmy w zamian historię, która po półgodzinie nuży, na poziomie głębi przesłań nie ma nic nowego do zaoferowania, a niektóre wątki fabularne po prostu urągają inteligencji widza.