PRZEMIANA. Zmierzch nastoletniej fantastyki
Fantastyka młodzieżowa miała w ostatnich latach różne filmowe wcielenia, a że większość reprezentujących ją dzieł była adaptacjami poczytnej literatury, twórcy filmów fantasy lub science fiction dla tzw. młodych dorosłych nie mogli narzekać na brak zainteresowania ze strony widzów. W ten podgatunek wpisuje się także Przemiana, oparta na nagrodzonej medalem Carnegie (wyróżnienie dla najlepszej brytyjskiej książki dla dzieci i młodzieży) powieści Margaret Mahy z 1984 roku. Rozkwit fantastyki dla młodzieży już jednak minął, a film początkującej pary reżyserskiej Miranda Harcourt – Stuart McKenzie nie ma większych szans, by tę tendencję wskrzesić. Przemiana może spodobać się wyłącznie nieco młodszym widzom, i to takim, którym jeszcze nie przejadł się temat dojrzewania w magicznej otoczce.
Książka Mahy nie jest szczególnie znana w Polsce, ale fabuła filmowej adaptacji wydaje się aż nadto znajoma. Główna bohaterka to Laura (Erana James), nastoletnia dziewczyna z niepełnej rodziny, która potrafi wyczuwać bodźce niedostrzegalne dla zwykłych ludzi, jak na przykład zagrożenie czyhające na jej małego braciszka, Jacko. Pewnego dnia owe rodzeństwo napotyka na swojej drodze tajemniczego Carmody’ego (Timothy Spall), który naznacza chłopca magicznym brzemieniem. Wkrótce Jacko zaczyna poważnie chorować, a jego siostra musi znaleźć sposób, by go uratować i pokonać uosobienie złych mocy. Pomagają jej w tym chłopak z sąsiedztwa Sorensen (Nicholas Galitzine) wraz ze swą zagadkową rodziną, której również nieobca jest nadnaturalna strona rzeczywistości. Widać zatem, że na porządku dziennym będą takie mistyczne sprawy, jak wróżenie z kart, paranormalne zdolności, czarownice, klątwy i oczywiście nastoletnia miłość. Nie jest to mieszanka choćby w najmniejszym stopniu oryginalna, a tym bardziej ciekawa. Po całej plejadzie niezwykłych dziewcząt i ich nie mniej osobliwych przygód Przemiana nie ma absolutnie czym zainteresować ani wyłamać się ze schematów. Nawet, można by rzec, obowiązkowy romans między naszą bohaterką a czarującym młodzieńcem wpisuje się w mało udany trend fantastycznych par pozbawionych chemii, wypadających na ekranie w mdły, wymuszony sposób. Często zdarza się, że oglądając jakiś film, jesteśmy w stanie przewidzieć, co mniej więcej się w nim wydarzy. W tym przypadku można tego dokonać z niezwykłą precyzją.
Nie będzie to specjalnym nadużyciem, jeśli wspomnę, że źródłem mocy, która pozwoli Laurze na pokonanie złego Carmody’ego, jest ona sama, a konkretnie jej wewnętrzna siła. Przemianę łączy bowiem z innymi podobnymi filmami temat emocjonalnego dojrzewania i odnajdywania w sobie umiejętności przeciwstawienia się życiowym trudnościom. W filmie Harcourt i McKenzie’ego takim przełomowym momentem jest właśnie tytułowy rytuał, będący niebezpieczną podróżą w głąb siebie. Wydaje się, że reżyserzy nie chcą całkowicie pójść w fantastykę pełną kolorowych efektów specjalnych i widowiskowych mocy, za co nie można ich ganić. Niemniej Przemianie brakuje iskry, czegoś, co dodałoby dynamiki i uniezwyklenia, bo film często zwyczajnie się dłuży. Ani umiejętne operowanie światłem i mrokiem, ani niewątpliwa charyzma Timothy’ego Spalla czy Melanie Lynskey nie sprawią, że na seansie Przemiany widz nie poczuje znudzenia.
Być może mam zbyt wygórowane oczekiwania odnośnie do adaptacji powieści przeznaczonej dla młodszych odbiorców, zwłaszcza że jej publikacja miała miejsce na długo przed debiutami takich serii jak Zmierzch czy Dary anioła. Kino rządzi się jednak swoimi prawami i podobnie jak filmowy John Carter, który, choć oparty na niezwykle wpływowej literaturze science fiction, na polu sztuki filmowej był zwyczajnie wtórny i niezbyt ciekawy, tak Przemiana w obliczu powolnej śmierci młodzieżowej fantastyki na wielkim ekranie nie ma szans zaistnieć. Może i nowozelandzcy twórcy zyskają szczyptę doświadczenia, ale ich film wypadnie z pamięci widzów już nazajutrz po seansie. Harcourt i McKenzie po prostu spóźnili się co najmniej o jakieś piętnaście lat.
https://www.youtube.com/watch?v=LVkq1ioQ-0Q