search
REKLAMA
Gry

WOLFENSTEIN – Filmowe gry komputerowe

Jakub Piwoński

13 lutego 2018

REKLAMA

Zarówno bazowanie na mniej oficjalnym, tajemniczym obliczu nazistów, jak i rozgrywka dająca możliwość zrównywania ich z ziemią to dwie idee, które idealnie nadają się do zademonstrowania w formie filmu. Co do tego nikt nie powinien mieć wątpliwości. W jedną całość połączył te cechy Steven Spielberg w Poszukiwaczach zaginionej arki. Wejście w mroczne rejony nazistowskich tajemnic dał także Michael Mann swoją Twierdzą. Z kolei Quentin Tarantino Bękartami wojny udowodnił, że filmowe rozliczenie z ranami z przeszłości nie musi być przeprowadzana na kolanach, w pozycji typowej dla ofiary. Sformułowany przez reżysera oddział złożony z amerykańskich Żydów pałających żądzą odwetu w stosunku do Niemców to nic innego, jak ponowne poruszenie tych samych sznurków, które wcześniej z odpowiednią wprawą pociągane były przez opisywaną grę komputerową. Z kolei już wspominane na początku tekstu Iron Sky sprowadza praktyki nazistów do poziomu niegroźnego pastiszu, który choć bawi, jest niebezpieczny z punktu widzenia historycznej wiarygodności.

Najnowsze gry z serii potrafią zachować jednak w tym umiar, bawiąc i strasząc jednocześnie. Wolfenstein: The New Order oraz Wolfenstein II: The New Collosuss po całości wykorzystują także drzemiący w narracji filmowy potencjał. B.J. Blazkowicz to bowiem bohater jak żywo wyjęty z kina lat osiemdziesiątych. Nieznający strachu, ignorujący ból, radzący sobie z każdym rodzajem broni. Rzucający na lewo i prawo onelinerami, drwiący z potęgi wroga. Grom pod względem fabularnym najbliżej jednak do Vaterland – Tajemnicy II Rzeszy. Tworząc bowiem historię alternatywną, dają możliwość do opowiedzenia na pytanie, co byłoby, gdyby Niemcy jednak wygrali wojnę. To wrażenie uczestnictwa w seansie podtrzymuje także nacisk, jaki położono w tych dwóch tytułach na kompozycji tzw. cut scenek, czyli filmowych przerywników, przedzielających kolejne etapy rozgrywki. Patrząc na to, jak długo czasem trwają ów sceny oraz jak wielkie jest ich znaczenie dla przebiegu fabuły, nie da się oprzeć wrażeniu, że nowe Wolfy to tak naprawdę interaktywne filmy lub też filmowe gry, w których autentyczny seans przerywany jest możliwością pokierowania bohaterem.

Cut scenki w nowych Wolfach to też zaproszenie i wyłożenie gotowego materiału do ewentualnej ekranizacji. Zaproszenie, z którego nie wszyscy jednak potrafiliby skorzystać. Nie każdemu podoba się bowiem dosadność Wolfensteina. A mówiąc dokładniej, nie każdemu podoba się to, jak jednoznacznie określono w nim głównego wroga. Nie mówię jednak tylko o przypadku zabawnej cenzury jednej z wersji Wolfensteina 3D, który po przeróbce stał się… niegroźną grą familijną osadzoną na arce Noego. Mam na myśli ten rodzaj cenzury, jaką dokonano na niemieckim wydaniu New Collosuss, która po subtelnych, iście kosmetycznych zmianach nie była już tak kategoryczna w przesłaniu. Najwyraźniej Adolf Hitler i jego poplecznicy to postacie tak autentycznie złowieszcze, tak silnie oddziałujące na wyobraźnie, że wciąż dla wielu stanowią temat dalece niewygodny. Szczególnie w trwającej obecnie dobie zakłamywania historii oraz stosowania eufemizmów mydlących oczy.

Bo wedle słusznej narracji za zło drugiej wojny światowej odpowiadają tylko bezosobowi naziści, którym z biegiem lat coraz trudniej przypisać konkretną przynależność narodową. Podoba mi się zatem w serii Wolfenstein jej bezkompromisowość, jej chadzanie pod prąd. Podoba mi się to, że na ścianach widzę swastykę (a nie inne zastępcze symbole) oraz portrety Hitlera (a nie innego, zastępczego potwora), a z ust przeciwników konających od moich kul słyszę słowa wypowiadane w języku niemieckim. W Wolfensteinie zło ma tylko jedno imię. Konfrontacja z nim działa z kolei oczyszczająco. Gracze mają bowiem unikalną okazję dokonania tego, czego nie mogli zrobić ich przodkowie. Okazję do wystrzelenie śmiercionośnego strzału w głowę temu, który sobie na to zasłużył. I w tym tkwi właśnie siła Wolfa – w daniu możliwości do upustu tłumionego od pokoleń gniewu.

korekta: Kornelia Farynowska

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA