search
REKLAMA
Archiwum

GRINCH. O postaci, która zawojowała Boże Narodzenie

Karol Barzowski

24 grudnia 2017

REKLAMA

Prawa do książki otrzymała druga żona autora, Audrey Geisel. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jakie zdanie o filmie The 5000 Fingers of Dr. T miał jej mąż. Wiedziała też, jak bardzo podobała mu się ekranizacja z 1966 roku. Przez wiele lat uparcie odsyłała więc wszystkich producentów z kwitkiem. Aż pojawili się Brian Grazer i Ron Howard. Po długich negocjacjach i wielu poprawkach w scenariuszu, wdowa po Dr. Seussie zgodziła się na drugą ekranizację historii o zielonym stworze. Przekonały ją możliwości techniczne – miała nadzieję, że uda się odtworzyć wizje, które miał w głowie jej mąż podczas pracy nad powiastką. I rzeczywiście – pod względem technicznym trudno mieć tej ekranizacji coś do zarzucenia. Efekty specjalne, scenografia, a zwłaszcza charakteryzacja, są w tym filmie na najwyższym światowym poziomie. Wykreowano zupełnie nowy świat – może trochę sztuczny, ale jakże specyficzny i przyciągający wzrok. Sama Geisel stwierdziła zresztą, że jej mąż byłby zachwycony efektem, jaki udało się uzyskać twórcom. Grinch – Świąt nie będzie, bo taki jest polski tytuł ekranizacji z 2000 roku, to jednak film, któremu daleko do ideału.

Żeby było jasne, twórcy odwalili kawał dobrej roboty i naprawdę trudno się ich czepiać. Problem polega na tym, że historyjka Dr. Seussa nie jest materiałem na film fabularny. Kilkadziesiąt stron książeczki trzeba było poszerzyć o dodatkowe wątki, a one po prostu się nie sprawdziły. Pewna tajemniczość postaci Grincha była jedną z największych zalet zarówno pierwowzoru, jak i animacji z 1966 roku. Tutaj zdradzone zostaje nam zbyt wiele informacji. Ma to też swój wpływ na prostotę opowiadanej historii. U Dr. Seussa wszystko jest klarowne, nieskomplikowane, i to właśnie urok tej książeczki. W filmie długometrażowym prostota bardzo rzadko odczytywana jest jako zaleta. Trzeba było więc pójść w innym kierunku. Howard postawił na uwspółcześnienie przesłania – niby jest ono takie samo jak w pierwowzorze, a jednak akcenty są tu rozłożone inaczej. W Grinch – Świąt nie będzie mieszkańcy Ktosiowa to właściwie równie czarne charaktery, jak sam Grinch. Howard wyraźnie nakreśla tu problem komercjalizacji Bożego Narodzenia, konsumpcyjnego stylu życia i świętowania na zasadzie “zastaw się, a postaw się”. We wcześniejszej ekranizacji było to jedynie zasygnalizowane, i to gdzieś między wierszami – w tym filmie natomiast to tak naprawdę jeden z głównych motywów. I niby należałoby pochwalić za odchodzenie od schematu i krytyczne spojrzenie na samych siebie, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym wypadku to po prostu nie pasuje. Świąteczne opowiastki mają to do siebie, że wywołują na twarzy uśmiech. Tutaj przez większość filmu nie ma do kogo się uśmiechnąć…

No i sprawa najistotniejsza – Grinch. Jim Carrey wcielający się w głównego bohatera robi, co może. A, jak już parę razy udowodnił, może całkiem sporo. Czapki z głów należą mu się chociażby za codzienne nakładanie na siebie ton charakteryzacji. Przez kilkadziesiąt dni, dwie godziny przed zdjęciami i godzina zdejmowania po zakończonej pracy. Trzeba mieć do tego cierpliwość. Carrey jako Grinch daje z siebie wszystko, ale to również taka uwspółcześniona wersja tej postaci. Trochę komiczny, trochę autoironiczny, ale niezbyt straszny. Gdy Grinch z animacji z 1966 roku opowiada głosem Borisa Karloffa, jak okropny jest dla niego czas po odpakowaniu prezentów w Ktosiowie, widz – zwłaszcza ten młody – naprawdę może poczuć się zaniepokojony. Podobnie zresztą jak przy piosence You’re a Mean One, Mr Grinch wykonywanej przez Thurla Ravenscrofta. W Grinch – Świąt nie będzie ta sama scena wygląda, jakby była wycięta z musicalu.

 

W Polsce Grinch – Świąt nie będzie nie był wielkim przebojem. Na film wybrało się około 150 tysięcy widzów i nawet biorąc pod uwagę fakt, że 9 lat temu do kin chodziliśmy o wiele rzadziej niż obecnie, nie był to jakiś oszałamiający wynik. U nas Grinch po prostu nie jest fenomenem. Domyślam się, że gdyby w przyszłym roku na początku grudnia zdecydowano się na ponowne wprowadzenie do kin Kevina samego w domu – pobite zostałyby wszelkie rekordy frekwencji. A Grinch… – no cóż… Dla polskiego widza była to po prostu komedyjka ze świątecznym motywem. Książki Dr. Seussa w dalszym ciągu u nas nie wydano, animacji z 1966 roku wyemitowanej w telewizji też nie pamiętam. Ukazała się co prawda kilka lat temu na dvd, ale dzisiaj zdobyć ją jest niezwykle trudno. A szkoda.

Amerykanom nowa wersja How the Grinch Stole Christmas jednak bardzo się spodobała. Film utrzymywał się na ekranach kin w USA aż do połowy marca i zarobił ponad 260 milionów dolarów. Był to zdecydowany rekord, jeśli chodzi o cały 2000 rok. Grinch – Świąt nie będzie otrzymał kilka nagród w kategoriach technicznych (m.in. Oscar za charakteryzację), a także zdobył nominację do Złotego Globu w kategorii najlepszego aktora w komedii lub musicalu dla Jima Carreya. Film został też jednak zauważony przez przyznających Złote Maliny – nominacje dla najgorszego remake’u i scenariusza właściwie dokładnie oddają to, co w nowej wersji jest najsłabszym elementem. Choć to wcale nie taka zła produkcja, mam wrażenie, że niepotrzebnie się w ogóle za nią zabierano. No ale nie byłoby wtedy tych 260 milionów…

 

Grinch – Świąt nie będzie to na pewno pozycja warta uwagi. Nie jest to typowa świąteczna opowieść z Mikołajem i padającym śniegiem w tle. To taka trochę zadziorna, trochę pod prąd napisana historyjka, która jednak wprawia w bożonarodzeniowy nastrój bez żadnego problemu. Jej animowana adaptacja z 1966 roku to idealny pomysł na “dobranockę” dzień przed Wigilią, kiedy jesteśmy już zmęczeni porządkami, gotowaniem czy poszukiwaniem prezentów na ostatnią chwilę. Można sobie wtedy wygodnie usiąść, włączyć połowę mózgu (więcej nie potrzeba) i obejrzeć tę krótką historyjkę bez obaw, że zaśniemy w połowie ze zmęczenia. Choć doceniam wyobraźnię twórców wersji z 2000 roku i ich oddanie dla sprawy, You’re a Mean One, Mr Grinch po prostu trzeba wysłuchać w oryginale. A Grinchowski uśmiech, pomimo starań specjalistów od efektów specjalnych, okazał się nie do podrobienia. Naprawdę warto poszukać gdzieś tej bajeczki i na własnej skórze przekonać się, o co cały ten szum, o co chodzi z fenomenem Grincha w USA. Bo można co 5 minut śpiewać o tym, że daliśmy komuś swe serce i następnego dnia dostaliśmy je z powrotem, ale można też porobić coś innego. Podobno po obejrzeniu Grincha ma się serce o trzy rozmiary za duże – będzie więcej do rozdawania i dostawania z powrotem. Wesołych świąt!

Tekst z archiwum film.org.pl (21.12.2009).

REKLAMA