GOD TOLD ME TO (1976). Bóg mordu
23 marca tego roku pożegnaliśmy Larry’ego Cohena, amerykańskiego reżysera i scenarzystę, który swoją karierę zaczął jeszcze w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku, pisząc dla telewizji, ale swoje prawdziwe powołanie odnalazł jako autor drugorzędnych horrorów i filmów fantastycznych. Współczesny widz może kojarzyć Cohena głównie jako autora scenariuszy i pomysłodawcę kultowej hybrydy horroru i filmu sensacyjnego, Maniakalnego gliniarza (1988), głośnego Telefonu (2002), z uwięzionym w budce Colinem Farrellem, oraz innego “telefonicznego” thrillera, czyli Komórki (2004), w którym Chris Evans starał się uratować Kim Basinger z rąk porywacza, Jasona Stathama. Mimo to warto przyjrzeć się również reżyserskim dokonaniom nowojorskiego twórcy, którego powstały w 1976 roku God Told Me To posiada jeden z najbardziej oryginalnych i nośnych pomysłów wyjściowych, jakie kino grozy mogło sobie wymarzyć.
Podobne wpisy
Fabuła obraca się wokół serii morderstw popełnianych przez do tej pory łagodnych i całkowicie poczytalnych ludzi, których nagły impuls pcha do zbrodni. W pierwszej scenie filmu oglądamy poczynania snajpera, zabijającego bez ostrzeżenia przechodniów w samym centrum miasta. Do zamachowca, który usadowił się na szczycie zbiornika wodnego, dociera detektyw Peter Nicholas, starając się nie dopuścić do dalszego rozlewu krwi i poznać motyw ataku. Okazuje się, że strzelcem jest dwudziestoparoletni student, tłumaczący swoje mordercze działanie tytułowymi słowami: „Bóg mi kazał”. Chwilę później odbiera on sobie życie, skacząc z wysoka, ale dla policjanta, który rozmawiał z chłopakiem, sprawa dopiero się rozpocznie i przybierze bardzo osobisty charakter. Pojawiają się kolejni zabójcy, w identyczny sposób uzasadniający swoje wybuchy agresji, mordy na własnych rodzinach lub nieznajomych. Tymczasem Peter, człowiek wierzący, nie potrafi pojąć całej tej sytuacji, odsuwając jak najdalej od siebie choćby możliwość tej ludobójczej boskiej interwencji, mimo że ta wydaje się coraz bardziej prawdopodobna.
Wygląda zatem na to, że złoczyńcą w filmie Cohena jest Bóg, ale potencjalne obrazoburstwo szybko ustępuje miejsca wyraźnemu wrażeniu obcowania z kinem eksploatacji, które nie boi się uczynić z religii i wiary motywu jawnie horrorowego. To nie znaczy, że reżyser ujmuje wszystko w cudzysłów, nie pozwalając wybrzmieć swojemu rewelacyjnemu pomysłowi. Chóralna muzyka towarzysząca napisom początkowym jest efektywna i wcale nie zapowiada umowności, a i następujące potem sceny uderzają powagą. Cohen wychodzi na prawdziwe ulice, kręci kamerą z ręki, nie boi się spojrzeń ludzi, którzy nawet nie wiedzą, że biorą udział w filmie – nade wszystko szuka realizmu i niemal dokumentalnej jakości. To wrażenie jest spotęgowane przez skierowane bezpośrednio do widza sprawozdanie policyjne dotyczące ataku snajpera oraz przez bardzo naturalnego Tony’ego Lo Bianco w roli detektywa Nicholasa.
Czar pryska, gdy aktorzy, którzy padają od kul zamachowca, robią to w sposób nieprzekonujący i komiczny. Niemal natychmiast zostajemy uświadomieni, że oto oglądamy zdecydowanie B-klasowy film, pobłażliwy wobec błędów, które łatwo wyrugować. I nawet chwalone przeze mnie w poprzednim akapicie miejskie zdjęcia wydają się nagle dziełem twórcy, który para się filmową partyzantką, nie zaś przemyślaną strategią (potwierdzenie tego dostajemy w informacji, że sceny podczas obchodów Dnia Świętego Patryka Cohen kręcił bez pozwolenia miasta). Również scenariuszowo God Told Me To jest pozycją, której jedne aspekty sugerują poważną rozprawę o wierze, a inne spychają ją ku niezbyt wyrafinowanej rozrywce, kiczowatej i zwyczajnie niepoważnej.