W filmie przytoczona zostaje biblijna przypowieść o Abrahamie, któremu Bóg kazał zabić syna, Izaaka, w dowód miłości do Stwórcy. Pozornie jest to adekwatne do fabuły, ale Cohen nie traktuje tego tropu w kategoriach zaproszenia do rozmowy o okrutnej naturze starotestamentowego Boga, gdyż ten okazuje się mieć bardzo ludzkie imię i nazwisko oraz twarz Richarda Lyncha, etatowego czarnego charakteru z kasetowych przebojów epoki VHS; reżyser nie jest też zainteresowany tematem wiary posuniętej do granic fanatyzmu, skoro „słyszący Boga” w niektórych przypadkach nie są nawet ludźmi wierzącymi. Skupia się natomiast na spojrzeniu katolika, który nie umie pojąć „boskiej” perspektywy. Peter jest postacią nakreśloną grubą kreską (codziennie chodzi do kościoła, nie chce wziąć rozwodu z żoną, mimo że ma kochankę, w którą wciela się za ładna jak na ten film Deborah Raffin), ale znakomita gra Lo Bianco czyni z jego bohatera człowieka pełnego wątpliwości i trwogi. Czy to rzeczywiście Bóg każe zabijać niewinnych ludzi? Detektyw boi się postawić w sytuacji Abrahama i ludzi, którzy usłyszeli „głos Pana” i chwycili za broń. Jeśli Bóg jest miłością, dlaczego wymaga krwawej ofiary?
Jedno z najważniejszych pytań w odniesieniu do katolickiej tradycji Cohen wykorzystuje jako zagadkę detektywistyczną, którą każe swojemu bohaterowi rozwiązać w manierze typowego śledztwa. Ten dziwaczny miks kina policyjnego i metafizycznego horroru ogląda się z rosnącym zdziwieniem, nie tylko z powodu coraz bardziej fantastycznych pomysłów fabularnych, ale również ze względu na poważną tonację, która zastanawia. Trudno traktować God Told Me To serio, mimo że do samego końca reżyser nie rezygnuje z narracji oraz egzystencjalnego niepokoju zbliżonym do tego, co dekadę później mogliśmy zobaczyć w Harrym Angelu. Nigdy nie postawię Larry’ego Cohena obok Alana Parkera, nie ta liga, ale ambicje tego pierwszego zdecydowanie przewyższają to, co oglądamy na ekranie. Co z tego, skoro poczucie obcowania z niezwykle oryginalnym dziełem jest co rusz torpedowane przez wyraźne ograniczenia jego twórcy? Tym jednak, którym wystarczą odważny koncept posunięty do granic śmieszności oraz coraz to bardziej kuriozalne rozwiązania, dzieło Cohena zapewni przeżycie jedyne w swoim rodzaju.
Wystarczy rzucić okiem na filmografię zmarłego w tym roku reżysera, aby przekonać się, że miał on na swoim koncie popularne, by nie powiedzieć kultowe tytuły, które dzisiaj są zwyczajnie zapomniane. W dreszczowcu A jednak żyje (1974) zmutowany noworodek zabija personel szpitala, a następnie terroryzuje miasto, podczas gdy ojciec malca nie bardzo wie, jak ma się z tym wszystkim czuć. Dziwaczny Q (1982), monster movie o policjantach tropiących we współczesnym Nowym Jorku latającego gada, straszy przede wszystkim efektami specjalnymi, które mogły robić wrażenie 20 lat wcześniej. Dużo lepiej prezentuje się pod tym względem groteskowa krytyka konsumpcjonizmu Substancja (1985), satyryczny horror o słodkiej brei zamienionej w deser, która przemienia ludzi w zombie. Był jeszcze Ambulans (1991), mój ulubiony film Cohena, prześmiewczy thriller o starej karetce porywającej chorych ludzi. Balansujący na granicy karykatury Eric Roberts gra tu rysownika komiksów prowadzącego prywatne śledztwo, a w jego szefa wciela się Stan Lee – dziś film mógłby uchodzić za kultowy, gdyby ktoś go pamiętał.
To chyba największy problem, jeśli chodzi o twórczość Cohena – w niemal każdym z jego filmów drzemie fantastyczna przewrotność samego konceptu wyjściowego, niepozbawiona przy tym zaskakującej refleksji, lecz pastiszowość i B-klasowość wykonania odbiera im miejsce w naszej pamięci. Pod tym względem najmocniejszą pozycją w repertuarze Cohena pozostaje God Told Me To, być może dlatego, że swym pomysłem uderza najwyżej, kierując światło na samego Stwórcę. Filmowcowi udaje się postawić dobre pytania i stworzyć niesamowitą, sugestywną atmosferę – do pewnego momentu nietrudno uwierzyć w Boga, który kazał ludziom się pozabijać. Niestety na pytanie „dlaczego?” Cohen nie umiał już znaleźć odpowiedzi.