search
REKLAMA
W stronę zachodzącego słońca

GERONIMO: AMERYKAŃSKA LEGENDA. 25 lat od premiery

Tomasz Raczkowski

4 grudnia 2018

REKLAMA

Pomimo obecności na ekranie wielkich nazwisk ciężar filmu dźwigają na swoich barkach aktorzy stosunkowo mniej znani. Poza Damonem, wówczas dalekim jeszcze od dzisiejszej renomy, główne role przypadają Wesowi Studiemu, kojarzonemu przede wszystkim z epizodycznych występów w głośnych tytułach oraz Jasonowi Patricowi, który do 1993 znany był głównie ze Straconych chłopców Joela Schumachera. O ile pierwszy z nich, wcielając się w posągowego Geronimo, wywiązuje sprawnie się ze swojego zadania, to drugiemu wyraźnie brakuje charyzmy, którą powinien ożywić postać Gatewooda. Patric stara się być wycofany i skupiony, oddając tym samym stonowany autorytet swojej postaci, jednak efekt jest co najwyżej przeciętny – Gatewood wypada zbyt sztywno i bezbarwnie, nie tylko nie angażując swoją osobą widza, ale również sprawiając, że trudniej jest uwierzyć w więź łączącą go z legendarnym Apaczem.

Aktorska jakość filmu tkwi natomiast na drugim planie, gdzie swoje robią niezawodni Hackman i Duvall. Pomimo ograniczonego czasu ekranowego są oni w stanie wydobyć z weteranów Crooka i Siebersa dostatecznie dużo autentyczności i naturalności, by ich postaci stały się ludźmi z krwi i kości. To oni oraz drugi z aktorów indiańskiego pochodzenia, Steve Reeves w roli autochtonicznego zwiadowcy, przykuwają uwagę i decydują o charakterologicznej jakości filmu, dostarczając mu twarzy, które najmocniej się zapamiętuje. Występ Matta Damona natomiast wypada odnotować właściwie jedynie jako wczesny wpis w bogatej filmografii późniejszej gwiazdy Buntownika z wyboru; jego Davis jest raczej przezroczysty i nie wybija się zanadto ponad swoją funkcję fabularną świadka zdarzeń. Nie ma w tym zresztą specjalnej winy samego aktora, który niewiele więcej mógł zrobić z tak napisaną postacią.

Choć Geronimo: Amerykańska legenda wpisuje się w nurt rozliczania kolonialnej historii USA i ich przewin wobec rdzennej ludności, twórcy zadbali o to, by amerykańscy żołnierze (w tym postacie historyczne) zostali przedstawieni w odpowiednio korzystnym świetle, a przemoc była rozsądnie rozłożona na obydwie strony konfliktu. Starając się wyważyć racje i nie wybielać ani buntowników, ani U.S. Army, twórcy nie celowali jednak w antywestern, w którym wszyscy byliby na swój sposób źli, ale w romantyczną opowieść, w której odwrotnie – każda ze stron i postaci, pomimo przewin i wad, na swój sposób jest dobra, a wszystkie działania uzasadnione są wyższą moralną koniecznością. Nawet jeśli ostateczny akcent położony jest na tragizm walki Geronimo i jego towarzyszy oraz cierpienie podbitych przez USA Indian, to mit zachodnich pionierów i heroicznego zasiedlania Zachodu nie zostaje tu ani na moment zachwiany.

To stonowanie przeradza się jednak w zachowawczość, która jest głównym problemem Geronimo: Amerykańskiej legendy. Starającemu się zająć bezpieczne pozycje filmowi brakuje pazura i odpowiedniej do napędzenia niemal dwugodzinnego filmu dynamiki relacji pomiędzy poszczególnymi bohaterami i ich frakcjami. Fundamentalny dla legendy Geronimo dramat skazanego na porażkę oporu wobec kolonizacji rozmywa się w panoramicznej narracji. Podobnie dzieje się z motywem rozdarcia między przywiązaniem (autochtonicznym czy nabytym) do wymazywanej stopniowo indiańskiej kultury a nieuchronnym postępem – uosabianym przez Stany Zjednoczone Ameryki. W niektórych momentach, np. w scenach z udziałem indiańskich zwiadowców, jest to najciekawszy punkt zaczepienia historii, który jednak ostatecznie gubi się w patosie towarzyszącym walce tytułowego bohatera. Wydaje się, że choć twórcy słusznie uciekali od linearnej narracji biograficznej, zabrakło im zdecydowania, by skoncentrować się na staranniej wyselekcjonowanym epizodzie. Początkowa, kameralna sytuacja eskorty poddającego się Geronimo nie zostaje wykorzystana do zorganizowania pogłębionej psychologicznie fabuły, będąc jedynie chwytem ekspozycyjnym, otwierającym klasycznie ustrukturyzowaną opowieść rozłożoną na dłuższy czas.

Takie rozwiązanie ma też jednak swoje zalety. Przede wszystkim panoramicznie nakreślona Amerykańska legenda jest przyjemnym filmem historyczno-przygodowym, z wartką i przejrzystą akcją, mimo wszystko niedłużącym się, a przy tym dającym widzowi szansę zadomowienia się. Na plus zaliczyć trzeba też kilka bardzo dobrze zaaranżowanych sekwencji, takich jak pierwsze pojawienie się Geronimo, potyczkę zwiadowców z Apaczami czy konfrontację poszukującego buntowników oddziału Gatewooda z łowcami nagród. Choć więc można mieć do Geronimo… zastrzeżenia dramaturgiczne, a całościowy efekt jest może dość naiwny i niemalże familijny, nie sposób odmówić filmowi Waltera Hilla, że jest całkiem miłą wycieczką do świata westernu. To nie tyle próba zmierzenia się z legendarną postacią buntowniczego Apacza, ile stworzenia jej klasycznego portretu, przy jednoczesnym oddaniu honoru amerykańskim żołnierzom – obie strony łączą wspólne ideały.

Koniec końców można uznać, że w nieco przewrotny sposób twórcom Geronimo: Amerykańskiej legendy udało się osiągnąć rozsądne zbilansowanie akcentów filmu w postaci wzajemnego równoważenia się jego słabych i mocnych punktów. Efektem jest dzieło, które jest zasadniczo równie przyjemne, co przeciętne. Ja, jako osoba oglądająca dzieło Waltera Hilla po raz pierwszy w okresie dziecięcej fascynacji Indianami i Dzikim Zachodem, darzę tę wersję biografii buntownika z plemienia Apaczów pewnym sentymentem. Słowo „sentyment” pasuje zresztą dobrze na określenie ogólnego uczucia, jakie zdają się żywić twórcy Amerykańskiej legendy do świata Dzikiego Zachodu, walecznych kawalerzystów i posępnych, niezłomnych Indian.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA