GALAKTYKA GROZY. Film klasy Z, przy którym pracował Największy Reżyser Świata
Jeśli miarą wielkości filmu jest liczba jego ułomnych i wybrakowanych naśladowców, to Obcy – ósmy pasażer Nostromo jest filmem potężnym. Mieliśmy okazję oglądać Inseminoidy, Creepozoidy, Pasożyty, Lewiatany, a nawet udający sequel Alien 2: On Earth (rzecz jasna, z oryginałem nie mający nic wspólnego). Jednym z najbardziej znanych i nieuznanych tytułów tego typu jest Galaktyka grozy (znana także pod tytułem Galaktyka terroru). Okazuje się, że Z-klasowy koszmarek i Obcy mają pewien wspólny pierwiastek… Nie jest nim jednak, bynajmniej, poziom wykonania.
Szczątkowa fabuła opowiada historię załogi jakiegoś tam statku wysłanego na jakąś tam planetę w jakimś tam celu. Ekspozycyjna scena rozgrywki między jakąś tam starą wiedźmą i jakim tam wielkim mistrzem wprowadza więcej zamieszania niż wytłumaczenia, ale przecież nie zawsze musi chodzić o logiczny, żelazny scenariusz i dobrze wyłożone wątki historii. Mamy więc załogę, która składa się z Luke’a Skywalkera z wąsami, trzech kobiet, z których dwie można byłoby zastąpić lampami (więcej o seksownych lampach tutaj), Freddy’ego Kruegera sprzed Koszmaru z ulicy Wiązów, Sida Haiga i weterana Raya Walstona, którego postać nosi tacki z wodą, a potem okazuje się być… nie zdradzę kim – pozostawię satysfakcję z tego odkrycia ewentualnemu widzowi. Tak skompletowana ekipa wsiada w odrzutowy statek powietrzno-kosmiczny i leci na jakąś wyprawę, uzbrojona w karabiny i plecaki przypominające odkurzacze z doczepionymi reflektorami samochodowymi. Najjaśniejszym punktem tego anturażu okazuje się być drugoplanowa postać pani pilot, grana z nerwem i charyzmą przez Grace Zabriskie, chociaż młody Robert Englund stara się jak może nadać swojej postaci wiarygodnego, ludzkiego rysu. Reszta aktorów zdaje sobie chyba sprawę ze swojego położenia i stara się grać w stopniu minimalnym, by w razie czego móc stwierdzić: „zrobiłem to tylko dla pieniędzy, nawet dobrze nie pamiętam okresu zdjęciowego”.
Załoga trafia do miejsca, w którym wizualizują się ich najgorsze koszmary. Okazuje się, że człowiek przyszłości, oswojony z technologią lotów kosmicznych i podróżami międzygwiezdnymi, najgorsze koszmary miewa o obrzydliwych robalach i potworach rodem z japońskiego porno, z mackami, ociekających śluzem. Film jest (chyba) zapisem walki załogi o przetrwanie w tak nieprzyjaznym środowisku. Godzina i dwadzieścia minut seansu upływa bardzo szybko i bezboleśnie – pod warunkiem że człowiek niczego nie oczekuje. Choć trzeba przyznać, że kilka ujęć jest tu naprawdę niezłych, nie można tego samego powiedzieć o dźwiękach, efektach specjalnych lub projektach potworów ani, broń Boże, o pomysłach scenarzystów. Dobry pomysł miał za to Sid Haig, wcielający się w postać najemnika wyposażonego w latające gwiazdki w stylu shurikenów. Haig spytał Rogera Cormana – producenta, czy jego postać mogłaby mniej mówić. Przyznał, że po prostu nie pasuje to do wizerunku bohatera. Corman zgodził się, wskutek czego Haig ma tylko jedną mówioną kwestię w ciągu całego filmu.
Trochę więcej nawija Edward Albert, syn Eddiego Alberta. Jestem niemal pewien, że gra on rolę, którą producenci chcieli powierzyć Markowi Hamillowi, będącego wtedy u szczytu sławy. Cabren to główny bohater filmu i główny głos rozsądku tej wyprawy. Jego postać doznaje mesjańskiej metamorfozy po wygłoszeniu kilku frazesów o mocy, przeznaczeniu i takich tam. Tak naprawdę przez większość seansu w ogóle nie wiadomo, o co chodzi. Bohaterowie łażą bez celu i są atakowani przez kolejne potwory i, rzecz jasna, giną w makabrycznych okolicznościach. Gdy już lista aktorów zostaje ograniczona do dwóch, następuje finalny pojedynek na słowa, pojawia się efekt specjalny w postaci czerwonego światła, a potem lecą napisy końcowe. Widz zostaje z jednoczesnym uczuciem przesytu i niedosytu, co jest rzeczą niebywałą i zaklepaną jedynie dla obrazów science fiction nakręconych za siedem tysięcy dolarów.
A jednak w tej kaszance, obok kaszy i krwi, znalazło się trochę mięska. Wspomniany we wstępie łącznik między Galaktyką grozy i Obcym to… sam James Cameron. Pracował on przy filmie jako kierownik produkcji. Tym samym mógł maczać palce w designie potworów (do czego lepiej się nie przyznawać) oraz scenografii i projektach dekoracji, które stanowią zdecydowanie najmocniejszy punkt filmu. Daleko im, oczywiście, do projektów z Decydującego starcia, ale biorąc pod uwagę minimalistyczny budżet filmu, nie wygląda to najgorzej, a na pewno zdradza fantazję i wyobraźnię twórcy. Przed wielkim sukcesem Terminatora Cameron pracował przy kilku niskobudżetowych projektach i trzeba przyznać, że każdy z nich, mimo oczywistych niedoróbek wynikających z ograniczeń produkcji, zawiera elementy całkiem spójnej i oryginalnej wizji. Tak samo jest w Galaktyce grozy. Do ciekawostek należy zaliczyć też fakt, że Cameron bacznie obserwował poczynania reżysera i zauważył, że Clark nie kręci wystarczającej liczby ujęć do zrealizowania scen. Poprosił więc producentów o obsadzenie go dodatkowo na stanowisku asystenta reżysera. W ten sposób zdobywał pierwsze reżyserskie szlify.
Galaktyka grozy jest gratką dla fanów kiczu, a już perełką dla amatorów taniego, tandetnego kina science fiction. Znajdziemy tutaj wszystko, co potrzebne do życia: ordynarnie kiepską fabułę, niezaangażowanych aktorów, tanie efekty specjalne, beznadziejnie zrobione potwory, nieudolny montaż. Niezła scenografia wybija się wprawdzie na plus, ale nie ma tu złudzeń – to zdecydowanie produkt z gatunku guilty pleasure. I prawdopodobnie jako taki właśnie powstawał.