FINANSOWE WTOPY XXI WIEKU
Wchodzący właśnie na nasze ekrany film Bena Afflecka – Nocne życie – to, jak dotychczas, pierwsza klapa finansowa w reżyserskiej karierze aktualnego Mrocznego Rycerza. I zarazem – obok adaptacji gry Assassins Creed – jedna z pierwszych tak poważnych wpadek roku 2017 (przy budżecie liczącym sobie zaledwie 65 milionów, film na całym świecie zarobił ich tylko dziesięć). Nie jedyna. W kinach polegli zarówno Martin Scorsese (jego Milczenie przeszło właściwie bez echa), jak i J.A. Bayona (Siedem minut po północy), nie potrafiąc zwrócić producentom ich 40-milionowych wkładów w produkcję. Także ganieni wszem i wobec Pasażerowie nie poradzili sobie na rodzimym rynku i dopiero zastrzyk gotówki z reszty globu sprawił, że 110 baniek budżetu nie uleciało w kosmos.
Oczywiście takich przykładów można mnożyć – John Carter, Jeździec znikąd, 47 roninów, Final Fantasy: Wojna dusz czy Speed Racer… to jedne z najsłynniejszych wpadek ostatnich lat, każda kosztująca grube miliony. Poniżej lista tych mniej znanych, nie aż tak kosztownych, ale zapewne równie bolesnych porażek obecnego stulecia.
VI Batalion
Pochodzący z 2005 roku The Great Raid (bo tak brzmi oryginalny tytuł), to kolejna produkcja wojenna oparta na faktach i opisująca heroiczne dokonania amerykańskich żołnierzy – tym razem na Filipinach, z których tytułowy batalion Rangerów miał za zadanie uwolnić pół tysiąca jeńców schwytanych w trakcie II wojny światowej. W obsadzie nie zabrakło gwiazd – Benjamin Bratt, James Franco, Sam Worthington, Joseph Fiennes, Connie Nielsen – choć żadna z nich nie była w chwili premiery pierwszej wielkości. Niemniej, jak na kino wojenne przystało, budżet musiał być odpowiednio wysoki, ostatecznie zamykając się w 80 milionach martwych prezydentów.
Z tej kwoty odzyskano zaledwie 10 milionów, na co złożył się w głównej mierze fakt, ze film ten był jednym z ostatnich nakręconych we współpracy Miramaxu z Disneyem. Ukończony już w 2002 roku, przeleżał na półce trzy lata, czekając na rozwód dwóch hollywoodzkich gigantów, a jego premierę wielokrotnie przekładano. Ostatecznie na wielu rynkach, także polskim, ukazał się bezpośrednio na domowych nośnikach, bynajmniej nie stając się hitem.
Co ciekawe, w odstępie zaledwie miesiąca trafił wtedy do kin także inny blockbuster kosztujący studio dokładnie tyle samo i przynoszący podobnie mizernie rezultaty finansowe – fantastyczno-naukowy I uderzył grom Petera Hyamsa.
Ballistic
Rok 2002 dał z kolei światu kuriozum w postaci Ballistic: Ecks vs. Sever. Ni to kino akcji, ni sensacji – wyraźnie inspirowana Matriksem kopanina ładnych ludzi w lateksie. A konkretnie Antonio Banderasa i Lucy Liu, choć na drugim planie można było wypatrzeć także Talisę Soto i Raya „Dartha Maula” Parka. W całość lekką ręką zainwestowano aż 70 baniek zielonych. Przychód nie zdołał dobić do 20 milionów, z których do rąk producentów wróciła jedynie połowa tego. Swego czasu był to zresztą mocno ganiony z każdej strony film, przez moment „dumnie” okupujący numer jeden na liście najgorszych produkcji wszech czasów serwisu Rotten Tomatoes, gdzie do dziś utrzymuje wynik 0% świeżości.
Mający swoje korzenie jeszcze w latach 80. projekt okazał się tak dotkliwą porażką, że praktycznie zabił kariery wszystkich zaangażowanych. Banderas, który już wcześniej nagrabił sobie Trzynastym wojownikiem, niemal z miejsca spadł do drugiej ligi, bezskutecznie próbując ratować się kolejnymi sequelami starych hitów i użyczając głosu do animacji pokroju Shreka. Podobnie Lucy Liu, na moment tylko poratowana Kill Billami i Aniołkami Charliego, zaczęła grywać w coraz to gorszych filmach, a i Talisa Soto zniknęła z ekranów na dobre siedem lat. Odpowiedzialne za produkcję studio Franchise Pictures – które dało światu także wspomniany I uderzył grom – wkrótce zbankrutowało, a reżyser, Wych Kaosayananda wrócił do rodzimej Tajlandii, gdzie dopiero po dekadzie odważył się ponownie stanąć za kamerą.
Conan Barbarzyńca 3D
To od początku nie był dobry pomysł. Pochodzący z 2011 roku remake Conana Barbarzyńcy mógł jednak uniknąć porażki, gdyby nie liczne roszady w ekipie i generująca dodatkowe koszty konwersja do 3D – modnemu dzięki Avatarowi (w obu projektach bad guya zagrał zresztą Stephen Lang). Ostatecznie nie pomogła promocja z wybornymi plakatami na czele oraz upragniona dla tego tematu kategoria R i film poległ na polu bitwy.
Z utopionych 90 milionów dolców (choć niektóre źródła mówią o pełnej setce) zwróciła się zaledwie połowa – i to dopiero z kin na całym świecie, wobec czego producenci odzyskali jeszcze mniej pieniędzy. Tym samym odgrywający główną rolę Jason Momoa nie został nowym Arnoldem Schwarzeneggerem, a przyjaciel tego ostatniego, reżyser Marcus Nispel zapuścił brodę dłuższą od Mela Gibsona i zaszył się w hollywoodzkich podziemiach.
Delgo
Mało znana, zwłaszcza w Polsce, animacja, która pojawiła się w kinach w 2008 roku. Animacja zresztą nie byle jaka, bo w obsadzie głosowej znalazły się sławy pokroju Freddiego Prinze’a Juniora, Jennifer Love Hewitt, Vala Kilmera, Malcolma McDowella, Michaela Clarke’a Duncana, Erica Idle, Burta Reynoldsa czy Anne Bancroft, dla której był to tym samym ostatni projekt w karierze. W parze z gwiazdami szła także ambicja – film powstał w całości z prywatnych źródeł i tworzono go blisko sześć lat, z myślą o potencjalnej trylogii. To wraz z akcją dziejącą się na odległej, obcej planecie o bogatym ekosystemie upodabnia go trochę do Avatara Jamesa Camerona. I właściwie tylko to.
Kosztujący 40 milionów dolarów film zebrał mizerne recenzje, a w kasach zostawił zaledwie… niecałe 700 tysięcy przekreślonych literek „S”. Przez kilka lat Delgo dzielnie trzymało tytuł najsłabszego otwarcia na liczbę kopii w historii amerykańskiej kinematografii – rekord, który zdołał przebić dopiero potworek poniżej. Na marginesie warto jeszcze wspomnieć, że to nie jedyna animacja XXI wieku, której nie przysłużyły się komputerowe cuda techniki i rozbuchane budżety. Już w 2001 roku Osmosis Jones przyniósł ogromne straty, zarabiając jedynie 14 milionów przy kosztach równych 70 (!). Tyle samo pochłonął sequel Czarnoksiężnika z Oz: Powrót Dorotki, który w 2014 roku uzyskał przychód rzędu niecałych 19 milionów. Największym rysowanym koszmarem okazały się jednak niesławne Matki w mackach Marsa (2011), które przy monstrualnych kosztach sięgających aż 150 milionów, zarobiły niespełna 1/4 tej sumy.
The Oogieloves in the Big Balloon Adventure
Ten koszmarek inspirowany po trosze Teletubisiami, a po części inną seria dla dzieci, My Bedbugs, powstał w 2012 roku i zebrał takie baty, że w wielu krajach, również u nas, zwyczajnie nie doczekał się dystrybucji. W dużym skrócie jest to historyjka o tytułowych Oogielovesach (CDK?), które w trakcie organizacji urodzinowego przyjęcia-niespodzianki gubią swoje magiczne baloniki (tru story, bro!). Aby je odnaleźć wyruszają w świat, gdzie spotykają masę ciekawych postaci – takich jak choćby Jaime Pressly, Cary Elwes, Christopher Lloyd, Chazz Palminteri czy… Toni Braxton (ktoś jeszcze pamięta hicior „Un-Break My Heart”?).
Ta przygoda życia, której bohaterowie są bardziej przerażający od klauna Pennywise’a, kosztowała całe 20 milionów (a jeśli wziąć pod uwagę lipny marketing, to ponoć nawet 60!). Zwrócił się jedynie… milion – i to dopiero po czterech latach od zakończenia zdjęć, w którym to czasie próbowano usprawnić niby rewolucyjną interaktywność filmu. Jak wieść niesie, producenci nie zrazili się tą porażką i wciąż planują kontynuację. Tymczasem oryginał utrzymuje się cały czas na liście najgorszych filmów wszech czasów serwisu imdb.
Dziadek do orzechów
W 2010 roku Andriej Siergiejewicz Michałkow-Konczałowski stwierdził, że w sumie dobrze byłoby przypomnieć dzieciom klasykę baśni (i nieważne, że za podstawę wykorzystano tu raczej rosyjską wersję baletową Czajkowskiego, niż dzieło E.T.A. Hoffmanna). Oczywiście w 3D. I z udziałem międzynarodowych gwiazd (Elle Fanning, Nathan Lane, John Turturro…). Brytyjsko-węgierska koprodukcja miała być wydarzeniem sezonu, a reklamowano ją między innymi na festiwalu w Cannes. Sam Konczałowski przypiął w dodatku projektowi serduszko, mówiąc, że marzy o nim od blisko dwóch dekad.
Dziewięćdziesiąt milionów dolarów (liczbowo: 90.000.000$) – tyle wyniósł ostatecznie budżet całego przedsięwzięcia. Ani krytycy, którzy nie zostawili na nim suchej nitki, ani tym bardziej dzieciarnia i ich rodzice nie byli jednakże zachwyceni produktem końcowym. Nie pomogła mu także „rwana” dystrybucja – przykładowo w Wielkiej Brytanii premiera odbyła się dopiero dwa lata po światowej. Efektem marne 16 mln. 200 tys. dolarów wpływów. Auć!
Gigli
W roku 2003 Ben Affleck i Jennifer Lopez byli iście gorącymi nazwiskami, bynajmniej nie przez wzgląd na talent. Jako para pięknych, seksownych ludzi lądowali na okładce każdego tabloidu, apogeum osiągając w momencie ogłoszenia zaręczyn, do których Ben przygotował się nad wyraz solidnie, darowując swej lubej pierścionek o wartości 3,5 miliona dolarów. I choć pod względem filmowym większość produkcji z nimi okazywała się co najwyżej umiarkowanymi sukcesami finansowymi, to Sony postanowiło wykorzystać ich status celebrytów, wypuszczając do kin swoistą komedię romantyczną, w której ta dwójka rozkochałaby siebie (i fanów) na nowo. Żeby jednak nie było zbyt różowo ubarwiono całość akcją, wątkiem lesbijskim oraz… upośledzenia umysłowego. A wszystko to za jedyne 75 baniek – wliczając w to koszta promocji i niebanalne gaże obu gwiazd, które zjadły 1/3 budżetu.
Gigli – tytuł pochodzi od nazwiska bohatera Afflecka, po włosku oznaczającego… lilie – okazało się synonimem porażki. Zebrało jedne z najbardziej miażdżących recenzji w historii przemysłu, powodując, że większość kin zaczęło wycofywać film z repertuaru po zaledwie tygodniu wyświetlania. Otrzymało też cały worek Złotych Malin, w tym dla najgorszego filmu dekady i najgorszej komedii ćwierćwiecza (holy shit!); a także niemal z miejsca dostało się na listę najgorszych filmów wszech czasów według imdb, gdzie pozostaje do dziś. Odbiór tego dzieła był tak negatywny, że zmusił świetnego reżysera, jakim jest Martin Brest, do wycofania się z branży, a Bena Afflecka, któremu tytuł ten ponoć wciąż odbija się czkawką, do całkowitej zmiany swojej kariery (na plus). Aha, całość zarobiła zaledwie 7 milionów $.
Haker
Michael Mann nigdy nie był kasowym reżyserem. Poza Zakładnikiem i Ostatnim Mohikaninem właściwie każdy jego film przynosił straty na rodzimym rynku. Niemniej zarówno będący na czasie temat elektronicznego terroryzmu, popularny Thor w obsadzie i relatywnie niski, jak na obecne standardy, budżet 70 milionów zielonych wydawały się gwarantem sukcesu. A jednak…
Nie wiadomo co zaszkodziło filmowi bardziej – taka sobie promocja, zmiana tytułu (pierwotnie brzmiał on Cyber), kiepska data premiery i konkurencja (styczeń 2015 należał do Snajpera), czy dość chłodne pierwsze recenzje. Jak by nie było, Haker okazał się najsłabiej radzącą sobie w box-offisie produkcją tego reżysera, z wpływami z lokalnego rynku rzędu zaledwie 8 milionów, których na całym świecie zarobiły ostatecznie niespełna 20. W rezultacie mówiło się o stracie przez studio nawet 90 milionów, a Mann zmuszony został wstrzymać parę ze swoich kolejnych projektów. Obecnie pracuje nad… biografią Enza Ferrari.