Publicystyka filmowa
Filmy skrojone pod OSCARY, które POLEGŁY w sezonie nagród
Zdarza się, że filmy, zdawałoby się, idealnie skrojone pod Oscary zaliczają spektakularne porażki w sezonie nagród.
Powszechnie wśród filmoznawców i kinomanów funkcjonuje termin „Oscar bait”. Oznacza on specyficzny typ filmów, które wydają się powstawać przede wszystkim z myślą o sezonie branżowych nagród – nęcą doborową obsadą (najczęściej w dających spore pole do aktorskich popisów rolach), przykuwają uwagę atrakcyjnymi, nośnymi historiami ubranymi w przystępną, mainstreamową konwencję i kuszą różnorakie gremia oceniające dramatycznymi klimaksami. Innymi słowy, filmy takie wprost krzyczą: „nominuj mnie!”, i najczęściej rzeczywiście zasilają zestawienia wyróżnianych produkcji w danym roku.
Zdarza się jednak i tak, że film, zdawałoby się, idealnie skrojony pod Oscary (skupmy się na tej konkretnej nagrodzie, wciąż jeszcze najbardziej prestiżowej w globalnym świecie kina) zaliczają spektakularne porażki w sezonie nagród.
Elegia dla bidoków (2020)
Świeżym przykładem nieudanego „Oscar baitu” jest najnowsza produkcja Rona Howarda z Amy Adams i Glenn Close w obsadzie. Ekranizacja głośnej w USA książki podejmującej tematykę klasowego doświadczenie tzw. Pasa Rdzy (przemysłowego rejonu północno-wschodnich Stanów Zjednoczonych) już od pierwszej zapowiedzi wyglądała jak murowany kandydat do najważniejszych laurów. Motorem napędowym miały być mocne wcieleniowe kreacje Adams i Close, a istotny społecznie temat z miejsca zapewniał Elegii dla bidoków rozgłos. Wyprodukowany przez Netflixa film okazał się jednak niewypałem – pomimo całej machiny marketingowej i (zbyt) idealnego wpasowywania się w formułę oscarowego dramatu film Howarda zdobył jedynie dwie nominacje do nagród Akademii, czyli o jedną mniej niż do… Złotych Malin.
Źródła takiego stanu rzeczy wydają się oczywiste – Elegia to film anachroniczny formalnie, dość powierzchowny w warstwie przesłania i niesiony przez role w nieco zbyt oczywisty sposób spektakularne, przerysowane w swoim dramatyzmie. Jak się wydaje Howard przestrzelił estetykę swojego najnowszego dzieła o dobre kilkanaście lat i w efekcie jego oscarowe aspiracje spełzły na niczym.
Bobby (2006)
Jedna z ikonicznych historii najnowszych dziejów USA opowiedziana z perspektywy zwyczajnych ludzi i spleciona z portretem niezwykle burzliwego czasu schyłku lat 60., przed kamerą ensemble cast złożona z nazwisk takich jak Anthony Hopkins, Demi Moore, Martin Sheen, Sharon Stone, Elijah Wood, Laurence Fishburne czy William H. Macy… wydawałoby się, że film Emilia Esteveza (zarówno jednej z gwiazd aktorskich, jak i reżysera i scenarzysty) to murowany kandydat do miana współczesnego klasyka i obsypania najważniejszymi nagrodami. Ale kto dziś pamięta o Bobbym? W momencie premiery to swoiste epitafium dla Roberta Kennedy’ego zostało przyjęte raczej chłodno i nie okazało się przebojem ani w kinach, ani w opinii krytyki.
Film w ogóle nie zaistniał w oscarowym wyścigu, z ważniejszych wyróżnień notując jedynie dwie nominacje do Złotych Globów. Co poszło nie tak? Bobby to film na pewno przyzwoity, ale w mozaikowej historii rozpisanej na wiele wątków skupionych wokół jednego wydarzenia nazbyt wtórny wobec formatu doprowadzonego znacznie wcześniej do mistrzostwa przez Roberta Altmana i Paula Thomasa Andersona. Estevezowi brakuje mistrzowskiej ręki wydobywającej z przeplatających się opowieści głębszą dramaturgię, a z klasowych aktorów i aktorek coś wyjątkowego. To, co mu się udało osiągnąć, to na pewno za mało na laury.
Wszystko stracone (2013)
Kiedy zobaczyłem zapowiedź filmu z Robertem Redfordem w nominowanej do Złotego Globu roli samotnego żeglarza mierzącego się z siłami oceanu, byłem pewien, że kultowy aktor zgarnie za Wszystko stracone co najmniej oscarową nominację. Film J. C. Chandora wydaje się nakręcony tylko i wyłącznie po to, by zapewnić Redfordowi aktorskie tour de force niezakłócane przez żadną drugoplanową rolę czy zbędną scenografię. I może właśnie ten wysiłek, by stworzyć surową platformę dla popisu aktora – wysiłek zresztą analogiczny do fizycznych zmagań postaci Redforda – zaważył na tym, że Wszystko stracone to film, który raczej przepadł w sezonie nagród i (przynajmniej moim zdaniem) nie był szczególnie pamiętnym doświadczeniem.
Redford musiał obejść się bez nominacji (tę zgarnęli tylko dźwiękowcy), a nadzieje na ukoronowanie wspaniałej kariery statuetką za solowy popis fizycznego aktorstwa okazały się, nomen omen, stracone.
Joy (2015)
Kiedy w 2015 roku na ekrany światowych kin wchodziło Joy, David O. Russell przeżywał złote lata swojej kariery i sam fakt nakręcenia przez niego nowego filmu z ulubioną obsadą zdawał się gwarantować sukces i brylowanie na czerwonych dywanach. Ten impet zadziałał jednak tylko częściowo. Jennifer Lawrence rzeczywiście dostała z rozpędu nominację od Akademii (za kreację co najwyżej poprawną, na pewno znacznie słabszą od poprzednich, skądinąd też nie wybitnych występów u Russella), ale to było na tyle – Joy nie powtórzyło sukcesu dosłownie obsypanych nominacjami Fightera, Poradnika pozytywnego myślenia i American Hustle, a niewypał ten, jak się zdaje, storpedował dalszą karierę reżysera.
I poniekąd słusznie, Joy było bowiem filmem kiepskim i leniwym w swoim nęceniu Akademii. Słaby scenariusz pełen kiczowatych dialogów i okropnych kiksów, płaskie jak papier postacie i niby-komediowy klimat, który dla mnie był po prostu brakiem pomysłu na narrację – wszystko wydawało się być zaledwie pretekstem dla kolejnej charyzmatycznej roli Lawrence. Ale nawet magnetyzm złotej dziewczyny Hollywood okazał się mieć swoje granice.
Powiernik królowej (2017)
Stephen Frears jak mało kto potrafi opowiadać o brytyjskiej monarchii. Judi Dench z pewnością potrafi zagrać jedną z największym władczyń w historii Wspólnoty. Oparta na prawdziwych relacjach historia niecodziennej zażyłości pomiędzy Królową Wiktorią a jej muzułmańskim służącym to we współczesnej globalnej wiosce z pewnością historia, która miała szanse podbić serca widzów i zdobyć worek nagród, w tym tych najważniejszych – w końcu kolejne filmy Frearsa zdawały się mieć stałą wejściówkę na gale w Los Angeles. Powiernik królowej nie odniosła jednak sukcesu, w kwestii Oscarów obchodząc się smakiem ledwie dwóch nominacji technicznych.
Ani Dench, ani Ali Fazal nie zostali przez Akademię docenieni, tak samo jak reżyserskie wysiłki Frearsa i scenopisarstwo Lee Halla. Zdaje się, że w Powierniku królowej ci ostatni polali na wielką historię trochę za dużo lukru, chcąc tchnąć ludzkie ciepło w postać-symbol brytyjskiego imperializmu. W przesadnie ciepłej, niedogotowanej i sztampowej historii „o przyjaźni mimo różnic” aktorzy nie mają pola do oddania cennych subtelności, a wbrew pozorom nawet w dzisiejszym Hollywood nie wystarczy opowiedzieć bajeczki o empatii i równości, by zebrać gromkie brawa.
J. Edgar (2011)
Jedną z najlepszych rzeczy, jakie spotkały w ostatniej dekadzie światowe kino, było przyznanie Oscara Leonardo DiCaprio za Zjawę. Nie dlatego, że była to tak wybitna rola (nie była), ale dlatego, że uhonorowanie aktora cenną statuetką położyło kres długiemu i męczącemu ględzeniu pt. „O boże, Leonardo nie ma Oscara, #nooscarleo” (naprawdę, jest dużo równie lub bardziej utalentowanych/zasłużonych aktorów bez nawet nominacji i nikt z tego powodu nie rozdziera szat). Tym samym PR-owcy DiCaprio mogli w końcu spuścić z tonu, a sam zainteresowany kontynuować swoją karierę już bez ciągłego larum na temat tego, kiedy w końcu Akademia go doceni.
I tym samym można mieć nadzieję, że nie będzie już więcej dane nam oglądać takiego DiCaprio jak w J. Edgarze Clinta Eastwooda – DiCaprio szarżującego bez umiaru, zupełnie niepotrafiącego poczuć swojej postaci ani tym bardziej wydobyć z niej ciekawych półtonów i całą swoją obecnością na ekranie wprost żebrzącego o statuetkę. J. Edgar to przestrzelona pozycja w filmografii zarówno DiCaprio, jak i Eastwooda, niedoszlifowany ni to moralitet, ni to dramat, ni to rozliczenie, ni to hołd dla amerykańskiego konserwatyzmu. Wydaje się bezpiecznym stwierdzenie, że głównym paliwem dla projektu był oscarowy strzał głównego aktora – nieudany i w tym nieudaniu bolesny chyba dla wszystkich.
Diana (2013)
Zostając przy temacie filmów kręconych pod oscarową rolę, wypada wspomnieć także o Dianie Oliviera Hirschbiegela z Naomi Watts w roli tytułowej. Film miał być popisem aktorki wcielającej się w rolę słynnej księżnej, okazał się jednak spektakularną klapą. Jedynym wyróżnieniem, jakie otrzymała za swoją kreację Watts, była łączona z Movie 43 nominacja do Złotej Maliny – nominacja raczej zasłużona. W kiepskim scenariuszu Stephena Jeffreysa Watts nie znalazła oparcia i wykreowała postać płaską i nijaką, jakby stworzoną na podstawie wycinków z kolorowych gazet, a nie prawdziwej osoby z krwi i kości.
Zamiast opowieści o tragicznej, ale równocześnie intrygującej postaci, jaką była Diana Spencer, otrzymaliśmy wyprane z dramaturgii romansidło, które nawet nie otarło się o oczekiwane przez twórców wyróżnienia.
Wszyscy ludzie króla (2006)
Kolejny przykład, który na papierze miał być murowanym hitem sezonu nagród – remake słynnego filmu z 1949 roku w gwiazdorskiej obsadzie i z pokaźnym budżetem. Wszyscy ludzie króla okazali się jednak jedną z największych porażek komercyjnych współczesnego Hollywood. Filmowi brakuje drapieżności i politycznego zniuansowania, które powinny cechować powstający w innych czasach niż oryginał remake, a co gorsza, kuleje też narracja. Film Zailliana to raczej ćwiczenie z adaptacji klasyka niż oryginalna opowieść, za którą stoi jakaś sensowna, uzasadniająca podjęcie tematu wizja. Udanie wypadają co prawda aktorzy – przede wszystkim Sean Penn w roli Willie Starka, ale pokaz solidnego rzemiosła to za mało, by ożywić całość. Ostatecznie Wszyscy ludzie króla skończyli bez żadnych wyróżnień przez jakiekolwiek gremia przyznające nagrody. Ale przynajmniej przestrzelony film zapisał się w historii największych klap.
Wrota Niebios (1980)
Oscarowe przynęty to oczywiście nie jedynie domena współczesnego Hollywood, choć dzisiejsze machiny marketingowe dodają nieco ciężaru. Ale oczywiście dawniej również zdarzały się filmy obliczone na galowe triumfy, które przepadły z kretesem. Takim dziełem są Wrota Niebios, które pogrzebały obiecującą karierę Michaela Cimino. Kręcony na skrzydłach triumfu Łowcy jeleni dramat w westernowej scenerii, z takimi nazwiskami jak Christopher Walken, Jeff Bridges czy Kris Kristofferson w obsadzie, okazał się ciężkostrawnym, epickim klocem, a nie filmem, który zachwyca miliony. Co gorsza reżyser przekroczył harmonogram i planowany budżet, podpadając też ekipie swoim despotyzmem, który w tym wypadku nie mógł być usprawiedliwiany artystyczną jakością.
Być może zarówno Wrota Niebios, jak i Cimino spotkał zbyt surowy los – film ma w swoim rozmachu i patosie pewien urok i nie jest z gruntu zły (o technicznym poziomie świadczy chociażby jedyna nominacja do Oscara – za scenografię), ale w całokształcie, biorąc pod uwagę oczekiwania i końcowy efekt, produkcja z 1980 roku to porażka. Cały oscarowy potencjał zamieniono na Złotą Malinę i cztery dodatkowe nominacje do tej mało chlubnej nagrody.
Kobieta w oknie (2020/2021)
Na koniec przykład najświeższy i jeszcze bardziej spektakularny niż Elegia dla bidoków. I niestety znów z marnującą ostatnio coraz częściej swój talent w poronionych projektach Amy Adams. Kobieta w oknie, ostatni film nakręcony pod egidą legendarnego studia 20th Century Fox/Studios w założeniu powinien stać się idealnym ambitnym dramatem podbijającym oscarowe rozdanie – za kamerą stanął utytułowany i utalentowany Joe Wright, przed obiektywem wystąpiła wspomniana Adams w kolejnej popisowej roli, wspierana przez Gary’ego Oldmana, Julianne Moore i Jennifer Jason Leigh, a za materiał posłużyła powieść psychologiczna, dodatkowo okraszona nawiązaniami do kina Alfreda Hitchocka, przede wszystkim Okna na podwórze. Oscarowe szanse zostały jednak spacyfikowane jeszcze na etapie produkcji i dystrybucji – poprawki i dokrętki wróżyły źle, podobnie jak sprzedaż filmu Netflixowi i wprowadzenie go już po gorącym sezonie nagród. W tym przypadku nikt chyba nie wierzył, że Kobieta w oknie może walczyć o laury, ale spod tandetnego opakowania widać wyraźnie wyjściowe ambicje twórców, celujących w gęsty psychologiczny dreszczowiec z pamiętną rolą wiodącą. Ze względu na osoby zaangażowane przykro, że wyszło, jak wyszło.
