Powszechnie wśród filmoznawców i kinomanów funkcjonuje termin „Oscar bait”. Oznacza on specyficzny typ filmów, które wydają się powstawać przede wszystkim z myślą o sezonie branżowych nagród – nęcą doborową obsadą (najczęściej w dających spore pole do aktorskich popisów rolach), przykuwają uwagę atrakcyjnymi, nośnymi historiami ubranymi w przystępną, mainstreamową konwencję i kuszą różnorakie gremia oceniające dramatycznymi klimaksami. Innymi słowy, filmy takie wprost krzyczą: „nominuj mnie!”, i najczęściej rzeczywiście zasilają zestawienia wyróżnianych produkcji w danym roku. Zdarza się jednak i tak, że film, zdawałoby się, idealnie skrojony pod Oscary (skupmy się na tej konkretnej nagrodzie, wciąż jeszcze najbardziej prestiżowej w globalnym świecie kina) zaliczają spektakularne porażki w sezonie nagród.
Świeżym przykładem nieudanego „Oscar baitu” jest najnowsza produkcja Rona Howarda z Amy Adams i Glenn Close w obsadzie. Ekranizacja głośnej w USA książki podejmującej tematykę klasowego doświadczenie tzw. Pasa Rdzy (przemysłowego rejonu północno-wschodnich Stanów Zjednoczonych) już od pierwszej zapowiedzi wyglądała jak murowany kandydat do najważniejszych laurów. Motorem napędowym miały być mocne wcieleniowe kreacje Adams i Close, a istotny społecznie temat z miejsca zapewniał Elegii dla bidoków rozgłos. Wyprodukowany przez Netflixa film okazał się jednak niewypałem – pomimo całej machiny marketingowej i (zbyt) idealnego wpasowywania się w formułę oscarowego dramatu film Howarda zdobył jedynie dwie nominacje do nagród Akademii, czyli o jedną mniej niż do… Złotych Malin. Źródła takiego stanu rzeczy wydają się oczywiste – Elegia to film anachroniczny formalnie, dość powierzchowny w warstwie przesłania i niesiony przez role w nieco zbyt oczywisty sposób spektakularne, przerysowane w swoim dramatyzmie. Jak się wydaje Howard przestrzelił estetykę swojego najnowszego dzieła o dobre kilkanaście lat i w efekcie jego oscarowe aspiracje spełzły na niczym.
Jedna z ikonicznych historii najnowszych dziejów USA opowiedziana z perspektywy zwyczajnych ludzi i spleciona z portretem niezwykle burzliwego czasu schyłku lat 60., przed kamerą ensemble cast złożona z nazwisk takich jak Anthony Hopkins, Demi Moore, Martin Sheen, Sharon Stone, Elijah Wood, Laurence Fishburne czy William H. Macy… wydawałoby się, że film Emilia Esteveza (zarówno jednej z gwiazd aktorskich, jak i reżysera i scenarzysty) to murowany kandydat do miana współczesnego klasyka i obsypania najważniejszymi nagrodami. Ale kto dziś pamięta o Bobbym? W momencie premiery to swoiste epitafium dla Roberta Kennedy’ego zostało przyjęte raczej chłodno i nie okazało się przebojem ani w kinach, ani w opinii krytyki. Film w ogóle nie zaistniał w oscarowym wyścigu, z ważniejszych wyróżnień notując jedynie dwie nominacje do Złotych Globów. Co poszło nie tak? Bobby to film na pewno przyzwoity, ale w mozaikowej historii rozpisanej na wiele wątków skupionych wokół jednego wydarzenia nazbyt wtórny wobec formatu doprowadzonego znacznie wcześniej do mistrzostwa przez Roberta Altmana i Paula Thomasa Andersona. Estevezowi brakuje mistrzowskiej ręki wydobywającej z przeplatających się opowieści głębszą dramaturgię, a z klasowych aktorów i aktorek coś wyjątkowego. To, co mu się udało osiągnąć, to na pewno za mało na laury.
Kiedy zobaczyłem zapowiedź filmu z Robertem Redfordem w nominowanej do Złotego Globu roli samotnego żeglarza mierzącego się z siłami oceanu, byłem pewien, że kultowy aktor zgarnie za Wszystko stracone co najmniej oscarową nominację. Film J. C. Chandora wydaje się nakręcony tylko i wyłącznie po to, by zapewnić Redfordowi aktorskie tour de force niezakłócane przez żadną drugoplanową rolę czy zbędną scenografię. I może właśnie ten wysiłek, by stworzyć surową platformę dla popisu aktora – wysiłek zresztą analogiczny do fizycznych zmagań postaci Redforda – zaważył na tym, że Wszystko stracone to film, który raczej przepadł w sezonie nagród i (przynajmniej moim zdaniem) nie był szczególnie pamiętnym doświadczeniem. Redford musiał obejść się bez nominacji (tę zgarnęli tylko dźwiękowcy), a nadzieje na ukoronowanie wspaniałej kariery statuetką za solowy popis fizycznego aktorstwa okazały się, nomen omen, stracone.
Kiedy w 2015 roku na ekrany światowych kin wchodziło Joy, David O. Russell przeżywał złote lata swojej kariery i sam fakt nakręcenia przez niego nowego filmu z ulubioną obsadą zdawał się gwarantować sukces i brylowanie na czerwonych dywanach. Ten impet zadziałał jednak tylko częściowo. Jennifer Lawrence rzeczywiście dostała z rozpędu nominację od Akademii (za kreację co najwyżej poprawną, na pewno znacznie słabszą od poprzednich, skądinąd też nie wybitnych występów u Russella), ale to było na tyle – Joy nie powtórzyło sukcesu dosłownie obsypanych nominacjami Fightera, Poradnika pozytywnego myślenia i American Hustle, a niewypał ten, jak się zdaje, storpedował dalszą karierę reżysera. I poniekąd słusznie, Joy było bowiem filmem kiepskim i leniwym w swoim nęceniu Akademii. Słaby scenariusz pełen kiczowatych dialogów i okropnych kiksów, płaskie jak papier postacie i niby-komediowy klimat, który dla mnie był po prostu brakiem pomysłu na narrację – wszystko wydawało się być zaledwie pretekstem dla kolejnej charyzmatycznej roli Lawrence. Ale nawet magnetyzm złotej dziewczyny Hollywood okazał się mieć swoje granice.
Stephen Frears jak mało kto potrafi opowiadać o brytyjskiej monarchii. Judi Dench z pewnością potrafi zagrać jedną z największym władczyń w historii Wspólnoty. Oparta na prawdziwych relacjach historia niecodziennej zażyłości pomiędzy Królową Wiktorią a jej muzułmańskim służącym to we współczesnej globalnej wiosce z pewnością historia, która miała szanse podbić serca widzów i zdobyć worek nagród, w tym tych najważniejszych – w końcu kolejne filmy Frearsa zdawały się mieć stałą wejściówkę na gale w Los Angeles. Powiernik królowej nie odniosła jednak sukcesu, w kwestii Oscarów obchodząc się smakiem ledwie dwóch nominacji technicznych. Ani Dench, ani Ali Fazal nie zostali przez Akademię docenieni, tak samo jak reżyserskie wysiłki Frearsa i scenopisarstwo Lee Halla. Zdaje się, że w Powierniku królowej ci ostatni polali na wielką historię trochę za dużo lukru, chcąc tchnąć ludzkie ciepło w postać-symbol brytyjskiego imperializmu. W przesadnie ciepłej, niedogotowanej i sztampowej historii „o przyjaźni mimo różnic” aktorzy nie mają pola do oddania cennych subtelności, a wbrew pozorom nawet w dzisiejszym Hollywood nie wystarczy opowiedzieć bajeczki o empatii i równości, by zebrać gromkie brawa.