search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy SCIENCE FICTION, które dobrze WYGLĄDAJĄ, a tak naprawdę są ŻENUJĄCO SŁABE

Filmy dobrze zaprojektowane, dobrze wyglądające, ale niemające w sobie niczego interesującego. Znacie takie przykłady kina science fiction?

Jakub Piwoński

22 sierpnia 2022

REKLAMA

Znacie to uczucie, gdy oglądając jakiś film, zaczynacie myśleć, że zostaliście oszukani? Na ekranie wszystko niby gra i buczy, bo scenografia zmyślna, efekty dopracowane, aktorzy ładnie się uśmiechają. Ale jednak z każdą kolejną minutą upływającego seansu czujecie, iż co raz mniej chcecie w nim uczestniczyć. Wizualne zabawki nie zadziałały. Z ekranu bije nuda i scenariuszowa mielizna. Oto kilka filmów science fiction, które według mnie tylko dobrze wyglądają, bo tak naprawdę są wyjątkowo słabe.

Dzień Niepodległości: Odrodzenie

Roland Emmerich ma to do siebie, że lubi roztaczać wielką wizję tylko po to, by finalnie ją zniszczyć. Ekranowa katastrofa stała się jego domeną. Niestety, w jego wypadku nie chodzi tylko o pełną rozwałki akcję, ale katastrofa niejednokrotnie jest wyznacznikiem jakości filmów niemieckiego reżysera. Najlepsze lata kariery Emmericha przypadają na lata 90., a filmem, który stanowi wisienkę na torcie tego okresu, jest rzecz jasna Dzień Niepodległości. Szumnie zapowiadana kontynuacja, nakręcona po prawie dwudziestu latach od premiery oryginału, nie spełniła oczekiwań ani fanów pierwszego filmu, ani tym bardziej krytyków. Warstwa wizualna filmu, przenosząca nas do przyszłości, w której ludzkość korzysta z technologii obcych, została zaprojektowana bardzo umiejętnie i przekonująco. Na efekty specjalne filmu także nie można się zżymać. Natomiast cała historia jest tak cienka, że pęka bardzo szybko przez to, jak bardzo twórcy chcieli ją naciągnąć. Niepotrzebny i nic niewnoszący powrót po latach.

Babylon A.D.

Vin Diesel to jeden z tych aktorów, którzy upodobali sobie filmy z wartką akcją. Można powiedzieć, że czuje się w nich jak ryba w wodzie. Na swoim koncie ma kilka prominentnych serii, w tym XXX i rzecz jasna Szybcy i wściekli. Jako miłośnik fantastyki naukowej osobiście najbardziej kojarzę występy tego aktora z serii opowiadającej o przygodach Riddicka. W filmie Babylon A.D. aktor wraca do science fiction, ponownie wcielając się w gościa od czarnej roboty, tym razem zwącego się Toorop. Towarzyszy mu znakomita obsada w osobach Michelle Yeoh, Marka Stronga, Charlotte Rampling i Gerarda Depardieu. Trudno mieć uwagi do kształtu wizji roztoczonej przez Mathieu Kassovitza (znanego też jako aktora), gdyż zdaje się solidna. Natomiast problemem tego widowiska jest to, że jego fabuła kompletnie nie angażuje i tak jak jeszcze przy początku zostajemy zaintrygowani ekspozycją postaci i zawiązywaniem się intrygi, tak w miarę postępu idzie to w coraz większe mielizny. Po latach Babylon kojarzę tylko z przyzwoitej stylistyki, niczego więcej.

Mute

Po sukcesie artystycznym filmu Moon wszyscy ochoczo podeszli do wieści, że Duncan Jones tworzy kolejny film science fiction. Co więcej, miał to być film osadzony dokładnie w tym samym czasie i świecie co Moon, więc rozpaliło to naszą wyobraźnię i nadzieję na udany seans. Pierwsze kadry promocyjne były naprawdę obiecujące, zapowiadały dystopijne widowisko klimatem zbliżone do Łowcy androidów, z racji stylistyki czarnego kryminału. W roli głównej Alexander Skarsgård o smutnej twarzy niemego niewiniątka. Przy jego boku nieco groteskowy Paul Rudd. Oni także byli obietnicą jakości. Ten film jednak skończył się na etapie zwiastuna i zdjęć promocyjnych. Przechadzając się po tym mieście przyszłości, da się odczuć jakiś ciekawy klimat, co do tego nie mam wątpliwości. Design się udał, nie powiem. Ale szczerze powiedziawszy, ta historia jest w środku tak nieciekawa i pusta, jak dziurawe wiadro jest niezdolne do przeniesienia choćby odrobiny wody. Trzeba mieć spore pokłady cierpliwości, by dotrwać do końca seansu. Jones był ambitny, tym razem się nie udało, choć koncepcja była intrygująca.

Piekielna głębia

To było oczywiste, że w momencie, gdy kino rozwinie sztukę efektów specjalnych, twórcy wrócą do sprawdzonego w Szczękach motywu grozy, w którym człowiek konfrontuje się z rekinem. W Piekielnej głębi postawiono jednak na hiperbolę, przez co wszystko, co widzimy, jest zamierzenie groteskowe i trudne do uwierzenia. Twórcy prowadzą film w sposób brawurowy, nie raz sięgając po kicz, innym razem zaskakując rozwiązaniami fabularnymi (jak choćby nagła śmierć Samuela L. Jacksona). Natomiast w gruncie rzeczy ten film jest dalece przeszarżowany, brakuje w nim umiaru i jeśli w jakikolwiek sposób go kojarzę po latach, to właśnie z efekciarskich scen z użyciem komputerowych rekinów. Film, który miał najwyraźniej wysłać do Stevena Spielberga sygnał, że oto nadchodzi nowa era zabawy z wodnymi drapieżnikami, wypadł raczej jak nieśmieszny żart. Jak łatwo się domyślić, strach w oryginalnych Szczękach był w dużej mierze związany z minimalizmem i niedosytem spotkania z potworem, którego w całym filmie widać relatywnie mało, choć jego obecność jest odczuwana cały czas. W Piekielnej głębi jest wszystkiego więcej, jest dosadniej, ale przecież nie w tym rzecz.

Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia

To miał być hit. Balonik napompowano dość solidnie. W roli tajemniczego przybysza z kosmosu wcielił się Keanu Reeves, który udziałem w Dniu, w którym zatrzymała się Ziemia miał w 2008 w wielkim stylu powrócić do science fiction po skończonej przygodzie z serią Matrix. Zwiastun był obiecujący, ale wytrawni fani SF, znający oryginał z lat 50., doskonale wiedzieli, że jego bombastyczność została zaprezentowana na wyrost. Ta historia jest bardziej moralitetem niżeli kinem akcji. W gruncie rzeczy celem Klaatu jest wywarcie wpływu na ludzkość, by zaprzestała destrukcyjnych praktyk. Ten minimalizm zadziałał w oryginale, który kładł nacisk na sceny dialogowe. Z Reevesa jednak retora zrobić się nie dało, więc stąd wynikła pierwsza porażka filmu. Drugą było wywoływanie sztucznego dynamizmu i odwracanie efektami specjalnymi naszej uwagi od meritum scenariusza. Film z kategorii robionych „na siłę”.

Ostatnie dni na Marsie

Swego czasu mówiło się, że filmy zawierające Marsa w tytule i o tej planecie opowiadające naznaczone są jakąś klątwą. Regularnie zaliczały bowiem klapy. Nie inaczej jest w przypadku Ostatnich dni na Marsie, który posiada naleciałości tak nierównych dzieł jak Misja na Marsa czy Czerwona planeta. Jest od nich jednak znacznie, znacznie gorszy. Technicznie i wizualnie trudno mu cokolwiek zarzucić, bo i scenografia przekonuje, i kostiumy także. Natomiast fabuła filmu zawiera w sobie na tyle dużo głupot, że trudno brać ją na poważnie. Im dalej w las, tym pod tym względem gorzej, aż do żenująco słabego finału. Mars był tu tylko pretekstem i z założenia atrakcyjną przestrzenią do sprzedania scenariuszowej sztampy, przywodzącej na myśl nie tyle tradycje science fiction, ile… filmów o zombie.

Transcendencja

Dziś pewnie Johnny Depp nie pogardziłby kolejnym wielkim widowiskiem, ale w latach, gdy kręcono Transcendencję, aktor zapewne czuł przesyt takimi propozycjami. Stąd pewnie nieuważne przeczytanie scenariusza filmu SF, który wylądował na jego biurku. Bo gdyby się skupił, pewnie dostrzegłby, że ten film na papierze nie obiecuje niczego odkrywczego. Został bardzo ładnie zaprojektowany, co miało stworzyć atrakcyjną otoczkę do mierzenia się z transhumanistycznymi dylematami. Niestety, to, co w tym filmie najmądrzejsze, pozostaje w sferze założeń. Treść jest tak nadęta, że trudno nie odnieść wrażenia, jakoby twórcy chcieli przekazać coś odkrywczego, podczas gdy grzeszą wtórnością. Jakby tego było mało, Transcendencja jest widowiskiem boleśnie nudnym, ciężkostrawnym i w gruncie rzeczy pustym w środku. Choć na pewno profesjonalnie wyglądającym, bo na scenografię i efekty specjalne narzekać w tym wypadku nie można.

Faceci w czerni II

Lata temu udałem się na ten film do kina z nadzieją na przyjemną, niezobowiązującą rozrywkę w klimatach SF. Pamiętając kapitalny pierwowzór, charakteryzujący się celnym pomysłem i zgraną paczką aktorów, moje oczekiwania względem sequela były wysokie. Niestety, Faceci w czerni II to jeden z największych spadków jakościowych względem oryginału. Istna żenada bije niemal z każdej sceny i nic tego nie jest w stanie odwrócić. Will Smith jest co prawda tym samym bohaterem, a otoczka wizualna w żaden sposób nie odstaje od części pierwszej (choć wciąż wolę efekty specjalne i oscarową charakteryzację jedynki). Cóż z tego, jeśli w usta aktorów wkładane są żenujące żarty, a fabuła cierpi na syndrom odgrzewanego kotleta. Jest to jednocześnie wzorcowy przykład tego, w jaki sposób hollywoodzka machina potrafi zabić potencjał serii, nim ta na dobre się rozkręciła.

Jak się domyślacie, to zestawienie nie ma skończonego charakteru. Ciekaw jestem zatem, jakie według was filmy science fiction tylko dobrze wyglądały, a tak naprawdę były żenująco słabe. Dajcie znać w komentarzu.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA