Według mnie to, w jaki sposób Andrej Tarkowski podszedł do zasad science fiction zarówno w Stalkerze, jak i w Solaris, zasługuje na najwyższe uznanie. Owszem, opisywany Stalker nie jest filmem przyjemnym, nie jest filmem łatwym. W powietrzu unosi się aura tajemnicy, która momentami staje się tak gęsta, że łatwo zgubić w niej sens wypowiedzi reżysera. Ilekroć jednak powracam myślami do Stalkera, zawsze przypominam sobie ten niesamowity klimat alienacji, podparty zdjęciami i muzyką. Zona, którą przemierzają bohaterowie, to miejsce metaforyczne, pozostawiające przestrzeń do własnej interpretacji. Warto zwrócić uwagę, że w 1979 roku powstał także inny film opowiadający o świecie po katastrofie, przez wielu uważany za ważniejszy dla gatunku – Mad Max. Trudno mi porównywać oba obrazy, bo to dwa diametralnie różne style reżyserskie – to jak łączenie ognia z wodą. Wiem jednak, że George Miller szył jak mógł, gdyż przy małym budżecie nie mógł w pełni wyrazić możliwości inscenizacyjnych swego filmu. Nadrobił to w kontynuacjach. Natomiast Stalker to film kompletny, który w stosunku do widza pozostaje uczciwy od początku do końca, serwując mu wizję niezwykle sugestywną, pełną niedomówień, melancholijną, silnie oddziałującą na wyobraźnię.
Ridley Scott to obok Stevena Spielberga i Jamesa Camerona najważniejszy twórca współczesnego science fiction. Z tym nie ma się nawet co spierać. Fantastyka naukowa zawdzięcza mu bardzo wiele, a egzemplifikacją tych zasług są dwa arcydzieła gatunku. Pierwszy Obcy to bodaj najlepszy przykład w całej historii kina, gdy w jednym obrazie science fiction twórczo zespoliło się z horrorem. Powiecie – przecież to żadna nowość, oba gatunki stykały się ze sobą od początku popularyzacji fantastyki w kinie. Odpowiem – ale nigdy nie zrobiono tego tak dobrze. Obcy to przyszłość pozbawiona choćby cienia idealizacji. Statek kosmiczny Nostromo jest brudny i wyeksploatowany, jakby miał sprawiać wrażenie, że to, co czeka nas w przyszłości, bardzo szybko ulegnie zużyciu. Brak tu zatem uśmiechów na twarzach i powiewającej w tle amerykańskiej flagi. Załoga jest zmęczona zadaniem, tym bardziej gdy okazuje się, co jest pasażerem na gapę. Konfrontacja z Obcym to coś, co wydobyte zostało z najczarniejszych koszmarów. Istota ucieleśnia zatem nasze najgłębiej skrywane lęki, z którymi walkę zwykle przegrywamy. Porzucono tu na dobre niedorzeczny kostium gatunkowy, infantylizujący kosmitów, jak tylko się da. Załodze Nostromo do śmiechu nie było, widzom także, i za ten efekt brawa należą się do dziś.
Zaledwie kilka lat po Nostromo Ridley Scott ponownie sięga po science fiction i ponownie robi to genialnie. Za podstawę do scenariusza posłużyły myśli, a właściwie elektryczne sny Philipa K. Dicka, persony, dodajmy, niebagatelnej dla rozwoju fantastyki. Łowca androidów jest jednak o tyle ciekawym przykładem gatunkowego arcydzieła, że jego produkcja była okraszona licznymi perturbacjami. Gdybyśmy bowiem mieli wyciągać wnioski z tego, co widzieliśmy w kinach w roku 1982, raczej nie mówilibyśmy o filmie mogącym na stałe zapisać się w historii gatunku. Krótko mówiąc – wersja filmu preferowana przez producentów, ingerujących w proces montażu, została znacznie uproszczona, a co za tym idzie, na swój sposób wykastrowana. Dopiero to, co fani otrzymali od Scotta w 1992 roku, za sprawą pierwszej wersji reżyserskiej można połączyć z opinią samego twórcy, określającego Łowcę androidów mianem „najpełniejszego i najbardziej osobistego filmu”. Wiemy to wszyscy bardzo dobrze, ale dla rzetelności powtórzmy raz jeszcze, czym Łowca androidów zasłużył sobie na miano filmu wybitnego, prawdziwie kultowego i niezwykle znaczącego dla gatunku. Otóż dlatego, że jest to opowieść, która przy niespotykanym dotąd kunszcie realizatorskim zdołała oddać głębię przesłań, ukrytych w tym, co nazywamy antycypowaniem przyszłości. To wizja, w którą można się wtopić bez reszty. Jest mądra, bo metaforycznie sięga spraw ostatecznych, jest piękna, bo zdjęciami, efektami, scenografią i cudowną muzyką tworzy wspaniały klimat, jest w końcu jedyna w swoim rodzaju, bo nawet jeśli czerpie ze schematów, to robi to tak, że staje się nowym wyznacznikiem jakości.
Długo zastanawiałem się, która część Terminatora powinna znaleźć się w tym zestawieniu. Pytanie o to, czy lepsza jest jedynka, czy dwójka, dla sympatyków gatunku z czasem stało się dylematem niemalże egzystencjalnym (podobna sytuacja panuje w serii Obcy). Z całym jednak uwielbieniem, jakim darzę Dzień sądu, to pierwszego Terminatora muszę uznać za pozycję ważniejszą w kontekście fantastyki naukowej. Powód jest prozaiczny – bo jest otwarciem tak silnym, jak uderzenie pięścią w splot słoneczny. W latach 80. XX wieku powoli zaczęły narastać społeczne lęki skierowane w stronę komputerów, a to dlatego, że ich obecność stała się w końcu namacalna. Lata wcześniej twórcy SF jedynie zakładali, że powstaną myślące maszyny, które z czasem mogłyby stać się dla człowieka zagrożeniem. W momencie pojawienia się komputerów osobistych człowiek zaczął rozumieć, w czym tkwi niebezpieczeństwo, przez co kolejne wizje konfrontacji człowieka z robotem stały się jeszcze bardziej przerażające. To dlatego właśnie oficjalnie cyberpunk jako podgatunek powstał w latach 80., a nie wcześniej – bo to, co wcześniej twórcy jedynie sobie wyobrażali, teraz się im urzeczywistniło. Skynet jest w zagrożeniu, jakie stwarza człowiekowi, niezwykle kompletny, esencjonalny. James Cameron wybrał drogę zasiania w widzu niepokoju poprzez epatowanie mrokiem i brutalnością, co sprawiło, że bardzo trudno lekceważyć wymowę tej wizji. Wspominając Terminatora, nie sposób nie przywołać Arnolda Schwarzeneggera, który w sposób perfekcyjny stworzył postać cyborga – bezwzględnej humanoidalnej maszyny. Zrobi to, co został mu zaprogramowane, bo przewyższa człowieka w jeden istotny sposób – nie ograniczają go emocje. Mam wrażenie, że ta rola jest dla gatunku SF tak samo ważna, jak cały film.