search
REKLAMA
Zestawienie

Filmy SCIENCE FICTION, które MUSISZ znać, jeśli jesteś fanem FANTASTYKI

Jakub Piwoński

7 czerwca 2020

REKLAMA

Rewolucyjna odwaga

Andriej Tarkowski, Stalker (1979)

Według mnie to, w jaki sposób Andrej Tarkowski podszedł do zasad science fiction zarówno w Stalkerze, jak i w Solaris, zasługuje na najwyższe uznanie. Owszem, opisywany Stalker nie jest filmem przyjemnym, nie jest filmem łatwym. W powietrzu unosi się aura tajemnicy, która momentami staje się tak gęsta, że łatwo zgubić w niej sens wypowiedzi reżysera. Ilekroć jednak powracam myślami do Stalkera, zawsze przypominam sobie ten niesamowity klimat alienacji, podparty zdjęciami i muzyką. Zona, którą przemierzają bohaterowie, to miejsce metaforyczne, pozostawiające przestrzeń do własnej interpretacji. Warto zwrócić uwagę, że w 1979 roku powstał także inny film opowiadający o świecie po katastrofie, przez wielu uważany za ważniejszy dla gatunku – Mad Max. Trudno mi porównywać oba obrazy, bo to dwa diametralnie różne style reżyserskie – to jak łączenie ognia z wodą. Wiem jednak, że George Miller szył jak mógł, gdyż przy małym budżecie nie mógł w pełni wyrazić możliwości inscenizacyjnych swego filmu. Nadrobił to w kontynuacjach. Natomiast Stalker to film kompletny, który w stosunku do widza pozostaje uczciwy od początku do końca, serwując mu wizję niezwykle sugestywną, pełną niedomówień, melancholijną, silnie oddziałującą na wyobraźnię.

Ridley Scott, Obcy – ósmy pasażer Nostromo (1979)

Ridley Scott to obok Stevena Spielberga i Jamesa Camerona najważniejszy twórca współczesnego science fiction. Z tym nie ma się nawet co spierać. Fantastyka naukowa zawdzięcza mu bardzo wiele, a egzemplifikacją tych zasług są dwa arcydzieła gatunku. Pierwszy Obcy to bodaj najlepszy przykład w całej historii kina, gdy w jednym obrazie science fiction twórczo zespoliło się z horrorem. Powiecie – przecież to żadna nowość, oba gatunki stykały się ze sobą od początku popularyzacji fantastyki w kinie. Odpowiem – ale nigdy nie zrobiono tego tak dobrze. Obcy to przyszłość pozbawiona choćby cienia idealizacji. Statek kosmiczny Nostromo jest brudny i wyeksploatowany, jakby miał sprawiać wrażenie, że to, co czeka nas w przyszłości, bardzo szybko ulegnie zużyciu. Brak tu zatem uśmiechów na twarzach i powiewającej w tle amerykańskiej flagi. Załoga jest zmęczona zadaniem, tym bardziej gdy okazuje się, co jest pasażerem na gapę. Konfrontacja z Obcym to coś, co wydobyte zostało z najczarniejszych koszmarów. Istota ucieleśnia zatem nasze najgłębiej skrywane lęki, z którymi walkę zwykle przegrywamy. Porzucono tu na dobre niedorzeczny kostium gatunkowy, infantylizujący kosmitów, jak tylko się da. Załodze Nostromo do śmiechu nie było, widzom także, i za ten efekt brawa należą się do dziś.

Ridley Scott, Łowca androidów (1982)

Zaledwie kilka lat po Nostromo Ridley Scott ponownie sięga po science fiction i ponownie robi to genialnie. Za podstawę do scenariusza posłużyły myśli, a właściwie elektryczne sny Philipa K. Dicka, persony, dodajmy, niebagatelnej dla rozwoju fantastyki. Łowca androidów jest jednak o tyle ciekawym przykładem gatunkowego arcydzieła, że jego produkcja była okraszona licznymi perturbacjami. Gdybyśmy bowiem mieli wyciągać wnioski z tego, co widzieliśmy w kinach w roku 1982, raczej nie mówilibyśmy o filmie mogącym na stałe zapisać się w historii gatunku. Krótko mówiąc – wersja filmu preferowana przez producentów, ingerujących w proces montażu, została znacznie uproszczona, a co za tym idzie, na swój sposób wykastrowana. Dopiero to, co fani otrzymali od Scotta w 1992 roku, za sprawą pierwszej wersji reżyserskiej można połączyć z opinią samego twórcy, określającego Łowcę androidów mianem „najpełniejszego i najbardziej osobistego filmu”. Wiemy to wszyscy bardzo dobrze, ale dla rzetelności powtórzmy raz jeszcze, czym Łowca androidów zasłużył sobie na miano filmu wybitnego, prawdziwie kultowego i niezwykle znaczącego dla gatunku. Otóż dlatego, że jest to opowieść, która przy niespotykanym dotąd kunszcie realizatorskim zdołała oddać głębię przesłań, ukrytych w tym, co nazywamy antycypowaniem przyszłości. To wizja, w którą można się wtopić bez reszty. Jest mądra, bo metaforycznie sięga spraw ostatecznych, jest piękna, bo zdjęciami, efektami, scenografią i cudowną muzyką tworzy wspaniały klimat, jest w końcu jedyna w swoim rodzaju, bo nawet jeśli czerpie ze schematów, to robi to tak, że staje się nowym wyznacznikiem jakości.

James Cameron, Terminator (1984)

Długo zastanawiałem się, która część Terminatora powinna znaleźć się w tym zestawieniu. Pytanie o to, czy lepsza jest jedynka, czy dwójka, dla sympatyków gatunku z czasem stało się dylematem niemalże egzystencjalnym (podobna sytuacja panuje w serii Obcy). Z całym jednak uwielbieniem, jakim darzę Dzień sądu, to pierwszego Terminatora muszę uznać za pozycję ważniejszą w kontekście fantastyki naukowej. Powód jest prozaiczny – bo jest otwarciem tak silnym, jak uderzenie pięścią w splot słoneczny. W latach 80. XX wieku powoli zaczęły narastać społeczne lęki skierowane w stronę komputerów, a to dlatego, że ich obecność stała się w końcu namacalna. Lata wcześniej twórcy SF jedynie zakładali, że powstaną myślące maszyny, które z czasem mogłyby stać się dla człowieka zagrożeniem. W momencie pojawienia się komputerów osobistych człowiek zaczął rozumieć, w czym tkwi niebezpieczeństwo, przez co kolejne wizje konfrontacji człowieka z robotem stały się jeszcze bardziej przerażające. To dlatego właśnie oficjalnie cyberpunk jako podgatunek powstał w latach 80., a nie wcześniej – bo to, co wcześniej twórcy jedynie sobie wyobrażali, teraz się im urzeczywistniło. Skynet jest w zagrożeniu, jakie stwarza człowiekowi, niezwykle kompletny, esencjonalny. James Cameron wybrał drogę zasiania w widzu niepokoju poprzez epatowanie mrokiem i brutalnością, co sprawiło, że bardzo trudno lekceważyć wymowę tej wizji. Wspominając Terminatora, nie sposób nie przywołać Arnolda Schwarzeneggera, który w sposób perfekcyjny stworzył postać cyborga – bezwzględnej humanoidalnej maszyny. Zrobi to, co został mu zaprogramowane, bo przewyższa człowieka w jeden istotny sposób – nie ograniczają go emocje. Mam wrażenie, że ta rola jest dla gatunku SF tak samo ważna, jak cały film.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA