Filmy, które SZARGAJĄ NERWY od początku do końca
„The Bunny Game”, 2010, reż. Adam Rehmeier
Film bezsprzecznie chory, szargający wrażliwość na najgłębszym poziomie. Szarga nerwy od początku do końca. Nadaje się na jednorazowy seans. Oprócz wyjątkowo chorej wizji przemocy, której opisy i analizy można spotkać w literaturze kryminologicznej, zawiera jednak ogólnie znaczącą refleksję nad życiem prostytutek. Chętnie polecałbym ten film wszystkim kierowcom ciężarówek, którzy mają odwagę skorzystać z usług roznegliżowanych pań wałęsających się w okolicach parkingów dla TIR-ów lub w okolicach zacisznych polanek, tam, gdzie drogi akurat przecinają mniejsze lub większe obszary leśne. Wątpię jednak, czy akurat kierowcy TIR-ów wpadną kiedyś na pomysł analizy tego, co jest przedstawione w The Bunny Game, i dlaczego ofiara zboczeńca ma na głowie maskę królika. Czy napisanie „polecam” będzie nie na miejscu?
„Sam przeciw wszystkim”, 1998, reż. Gaspar Noé
Nad tym filmem ciąży dojmująca atmosfera smutku, nieuniknionego końca, beznadziei i bólu. Niekiedy powątpiewam, dlaczego kręci się takie filmy. Co gorsza, co myśleć o widzach, którzy czerpią autentyczną przyjemność z obcowania z tego typu kinem, przedstawiającym z niemałym pietyzmem skrzywione życie Rzeźnika? Ogląda się ten film z bólem. Przeżywa się go ciężko. Nie akceptuje się tego, co dzieje się na ekranie. Już sama sytuacja między bohaterem a chorą córką wystarczy, żeby zszargać nerwy, wystawić wrażliwość na próbę, czy jest się widzem-człowiekiem.
„Idioci”, 1998, reż. Lars von Trier
Pospastykujemy? Ten genialny, zaczepny film von Triera może spowodować ogromny przypływ emocji. Z jednej strony widz będzie się złościł na aktorów, że udają upośledzonych umysłowo. Z drugiej być może uzna to za ciekawy i podniecający eksperyment? Generalnie nie sposób tego obrazu pominąć w kinematografii ani usunąć go z głowy po obejrzeniu. Bynajmniej nie chodzi mi o manifest dogmy. Idioci są znacznie głębszym filmem. Spasykować oznacza nie tylko bawić się w „idiotę”, lecz poprzez udawanie go poznawać świat inaczej; rozumieć kogoś tak pogardzanego w społeczeństwie, jak osoba opóźniona umysłowo.
„River of Fundament”, 2014, reż. Matthew Barney
Krańcowość estetyczna – tak można by scharakteryzować River of Fundament, film z gatunku tych długich i operowych. Przyznaję, że od dziecka z teatrem i operą jestem blisko ze względów rodzinnych, może dlatego już na samą myśl o 6-godzinnymo filmie operowym mnie przeraziła. Mało tego, mimo słabości do opery, nie byłem w stanie przetrwać seansu – moje nerwy zgniótł patos, jego zgubne pojęcie jako czegoś, co ma widza zdeptać, a nie uwznioślić treść; być elementem powagi, lecz nie poważnej groteski. Polecam więc seans wszystkim tym, którzy mają nerwy ze stali i będą czerpać przyjemność z aktów śpiewanych w najmniej spodziewanych momentach.
„The ABCs of Death”, 2012, reż. Angela Bettis, Hélène Cattet
Jedyny horrorowy rodzynek w tym zestawieniu w takim bardziej klasycznym rozumieniu kina grozy, czyli krew, bebechy i wymyślne sposoby umierania. Produkcja charakteryzuje się specyficzną konstrukcją – w dwóch godzinach twórcy zamknęli 26 opowieści o śmierci. Dzięki takiemu rozwiązaniu niedługo czeka się na kulminacje, jest się wystawionym ciągle na szybko rosnące napięcie – co nie byłoby możliwe w horrorze pełnometrażowym. Jest to więc znakomita propozycja dla wrażliwców, którzy chcą odbyć terapię szokową, której efektem będzie przyspieszone zakochanie się w takim gatunku filmowym, jaki jest horror.