search
REKLAMA
Zestawienie

FILMY, które od początku do końca SĄ IRYTUJĄCE

Większość z nich jest już powszechnie uznawana za nieudane produkcje.

Odys Korczyński

3 lutego 2025

REKLAMA

Większość ze znajdujących się na tej skromnej liście jest już powszechnie uznawana za nieudane produkcje, ale to, że kuleje w nich realizacja, to jedno, inną sprawą jest zaś fabuła. Irytujące są nie tylko czysto techniczne zabiegi fabularne, ale i treść. Naiwnie zrobione postaci, skróty myślowe, niewyszukane dialogi, łopatologicznie przedstawione wydarzenia, twisty, które nie są żadnymi niespodziankami, słaba gra aktorska, a przy tym wszystkim ogromne pretensje twórców takich produkcji np. do krytyków, że ośmielili się ocenić te „dzieła życia” jako filmowe szmiry. Te kilka pozycji to zaledwie promil filmów, które można wymienić, ale te poniżej są przynajmniej na tyle znane, że nie funkcjonują w obszarze niszowych produkcji kina klasy B. Jest kilka polskich tytułów, bo w naszej kinematografii niestety jest w czym wybierać.

„Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”, 2019, reż. J.J. Abrams

Irytujący jest przede wszystkim początek. Nie mogę wprost uwierzyć, że można było w pierwszej scenie opowiedzieć widzom cały twist z Imperatorem. Nie ma sensu nawet czekać na finał, bo nie będzie w nim nic zaskakującego. Oczywiste jest nawet, że Kylo Ren w jakiś sposób się „nawróci”. A Rey? Sztampowa postać, jak i kolejny pomysł Palpatine’a ze zbudowaniem floty krążowników, które w tak łatwy sposób można unieszkodliwić.

„The Room”, 2003, reż. Tommy Wiseau

Najbardziej irytujące jest to, że Tommy Wiseau zakpił sobie z widzów na poziomie elementarny, a oni to kupili. Kpinę widać w jego grze aktorskiej. W całej konstrukcji scenariusza. W realizacji. We wszystkim. The Room nie jest pastiszem, lecz filmem robionym na poważnie, a motywacją reżysera jest jego megalomania niepoparta żadnym talentem. Wiseau chce, żeby go wyśmiewano. Im bardziej zostanie wdeptany w ziemię przez krytyków, tym więcej znajdzie fanów swojego filmowego dna.

„Bitwa o Ziemię”, 2000, reż. Roger Christian

W 3000 roku, po zniewoleniu gatunku homo sapiens przez potężnych Psyklopów, nieliczni ludzie, którym udało się zachować wolność, mieszkają w jaskiniach. Ich poziom cywilizacyjny schodzi do epoki stali łamanej przez epokę brązu, a mimo to, kiedy dać im szansę, uczą się matematyki, obsługi broni, latania statkiem powietrznym i – co ciekawe – abstrakcyjnych idei filozoficznych, np. idei wolności. Brzmi naprawdę ciekawie, ale niestety pojawił się John Travolta, żeby zirytować widzów od samego początku.

„Supersiostry”, 2024, reż. Maciej Barczewski

Co ciekawe, w porównaniu ze Wzgórzem psów aktorów jednak słychać. Wolałbym, żeby tego przykładu jednak nie było w tym zestawieniu, ale nie można go pominąć, bo jest filmem od początku naprawdę złym. Nasze polskie science fiction od lat cierpi na słabą jakość, która już nie dotyczy wyłącznie efektów specjalnych. Aż dziwne więc, że zamachnęliśmy się na gatunek superbohaterski, który szeroko korzysta z elementów SF. Zawiodło więc dosłownie wszystko, ale przede wszystkim scenariusz. Płytkie postaci sióstr, koszmarnie stereotypowi wręcz antagoniści, dziurawa historia, która jest zlepkiem marnie uzasadniających się scen no i gra aktorska. Trudno to oglądać, chociaż przez pierwsze 20 minut naprawdę się starałem dać filmowi szansę i zobaczyć w nim coś dobrego.

„Armageddon”, 1998, reż. Michael Bay

Jeden wielki amerykański patos. Aktorzy od samego początku mogliby z powodzeniem mieć zatknięte na plecach amerykańskie flagi. Filmu nie da się oglądać nawet jako tła. Aktorzy cały czas mówią o wzniosłych ideach, a fabuła jest na dodatek przesiąknięta jakimś staromodnym modelem toksycznej męskości, który chce za wszelką cenę zdominować kobiety. I de facto tak się dzieje. Kobiece postaci w Armageddonie właściwie nie istnieją. Są figurantkami, żeby wielcy bohaterowie mogli udowadniać, jak wielka może być ich śmierć.

„Weekend”, 2010, reż. Cezary Pazura

Cezary Pazura najwidoczniej pozazdrościł Patrykowi Vedze kunsztu do rozbawiania widzów i wyszedł z tej zazdrości Weekend. To taka fascynacja Matrixem zmieszanym z metodami stosowanymi przez Guya Ritchiego. W polskim wydaniu jednak te wszystkie inspiracje zamieniły się w amatorski film ze scenariuszem pisanym przez gości, którym wydawało się, że najlepiej rozbawią widzów kosmiczne ilości żartów „z dupy wziętych”, pierdów, szydzenia z „pedalstwa”, seksizmu i generalnie komunałów z ulicy w niczym nieuzasadnionych biegiem fabuły. Weekend irytuje więc poziomem treściowym, niezależne od tanich zabiegów realizacyjnych.

„Dziedzic maski”, 2005, reż. Lawrence Guterman

Jim Carrey, chociaż można za nim nie przepadać, w przypadku Maski postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Kreacja Stanleya Ipkissa przeszła do historii komedii w ogóle, a dla samego Carreya jest emblematycznym przykładem jego ekranowej osobowości dowcipnisia. Było więc to arcytrudne zadanie, skopiować ten styl z innym aktorem. W Dziedzicu maski mniej zdolny aktor próbował naśladować humor Carreya, a rezultaty są niestety dość irytujące. Ale wina nie leży wyłącznie po stronie Jamiego Kennedy’ego. Scenariusz filmu był niekompletny, a nawet efekty specjalne były gorsze od oryginału.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA