REKLAMA
Ranking
Filmy, które nam się PRZEJADŁY
Które filmy zdążyły nam się przejeść? Sprawdźcie nasze typy.
REKLAMA
Tym razem w Szybkiej piątce piszemy o filmach, które lubimy i doceniamy, ale nie w zbyt dużych dawkach. Te produkcje po prostu nam się przejadły. Sprawdźcie, jakie tytuły pojawiły się na naszych listach.
Mary Kosiarz
- Fuks, 1999, reż. Maciej Dutkiewicz – w erze sequelizacji dziś także i Fuks otrzymał swoje drugie życie. Jednakże wraz z powrotem Stuhra i Gajosa do kultowych ról sprzed lat uświadomiłam sobie, że komedia Macieja Dutkiewicza dawno mi się przejadła i nie mam szczególnego parcia, by wracać do tej historii widzianej w telewizyjnych powtórkach już milion razy. Może to właśnie kwestia przesytu, może upływu lat, jednak mnie Fuks – mimo ogromnej sympatii do bohaterów i kultowych cytatów, które naturalnie weszły w krew – nie bawi już tak jak wcześniej.
- Królestwo niebieskie, 2005, reż. Ridley Scott – przypadek stary jak świat – dzieło oglądane zbyt często, choćby nie wiem jak dobre, z czasem zbrzydnie, znudzi i przestanie zachwycać tak, jak na początku. Wielkim fanem filmu Ridleya Scotta jest z kolei mój tata, który zawsze potrafił namówić mnie do kolejnego i jeszcze jednego podejścia, przez co dziś na propozycję ponownego seansu Królestwa niebieskiego zareagowałbym prawdopodobnie ciężkim westchnieniem.
- Opowieści z Narnii, 2005, reż. Andrew Adamson – Opowieści z Narnii po raz pierwszy poznałam jako lekturę w szkole podstawowej, by z czasem zakochać się także i w filmowej adaptacji powieści C.S. Lewisa. Gdy dziś wracam jednak myślami do ekranizacji przygód rodzeństwa Pevensie, z utęsknieniem czekam na zapowiedzianą już dawno wersję w reżyserii Grety Gerwig. Lew, czarownica i stara szafa z mojej perspektywy zestarzał się, niestety, bardzo źle i kompletnie nie mam ochoty sięgać po tę serię ponownie.
- Forrest Gump – ponadczasowa historia, która wzrusza pewnie każdego widza, jednak mnie po tylu seansach – niestety coraz mniej. Mnóstwo rodzinnych wieczorów przy Forreście Gumpie i dziesiątki popkulturowych nawiązań sprawiło, że ten kultowy komediodramat z niezastąpionym Tomem Hanksem jest już dla mnie fabułą przemieloną stanowczo za dużo, i pewnie byłabym skłonna oddać wiele, by obejrzeć film Zemeckisa ponownie po raz pierwszy.
- Boże Ciało, 2019, reż. Jan Komasa – wychodząc z premiery kinowej Bożego Ciała, byłam po raz kolejny zachwycona wrażliwością i wielostronnością Jana Komasy w poruszaniu tematów szczególnie bliskich polskiemu widzowi, jednak z każdym następnym seansem, niestety, czułam do tego filmu coraz mniejszą sympatię. Rolę Bartosza Bieleni zaczęłam postrzegać jako przeszarżowaną, fabułę – zbyt naciąganą, a końcowe zachwyty – wysoce przesadzone. I tym sposobem, dzieło, które jeszcze kilka lat temu uważałam za arcydzieło, diabelnie dobrze rozprawiające się z przywarami naszych rodaków, dziś nie przemawia do mnie już tak bardzo, a wręcz wydaje się mocno nijakie.
Odys Korczyński
- Znachor, 1981, reż. Jerzy Hoffman – przyczyna jest banalna. Zbyt często się go powtarza i to wtedy, gdy statystycznie telewizor chodzi więcej, czyli w okresach świątecznych. W 2023 jednak jeszcze coś się zmieniło. Pojawiła się najnowsza wersja adaptacji Znachora, która udowodniła, że da się temat potraktować jeszcze lepiej i nowocześniej.
- Hobbit: Niezwykła podróż, 2012, reż. Peter Jackson – początek wciąż mnie zachwyca, a suspens powoduje przyjemne odczucie brania udziału w wielkiej przygodzie. Potem jednak przychodzi zmęczenie wciąż tymi samymi scenami. To ciekawe, ale w spowszednieniu Niezwykłej podróży, przynajmniej u mnie, odegrała wielką rolę Arwena.
- Szklana pułapka, 1988, reż. John McTiernan – film świąteczny, chociaż sensacyjny. To, że mnie już męczy, nie oznacza, że moja ocena tej produkcji się jakoś drastycznie zmieniła. Nic z tych rzeczy. Znam po prostu tę wersję Szklanej pułapki w niektórych fragmentach na pamięć, jeśli chodzi o dialogi, więc w okresie świąt wolę obejrzeć coś bardziej przygodowego, czego aż tak dobrze nie pamiętam. Poza tym trzeba to przyznać – Szklana pułapka nie starzeje się dobrze.
- Obcy – 8. pasażer Nostromo, 1979, reż. Ridley Scott – przede wszystkim chodzi o strach i tajemnicę. Obcy został tak skonstruowany, żeby przerażał tym, co czai się za rogiem, a skoro to już znam, podświadomie mój poziom strachu się obniżył. W przeciwieństwie do Szklanej pułapki akurat ta o wiele starsza produkcja trzyma się technicznie bardzo dobrze.
- Matrix, 1999, reż. Lilly Wachowski, Lana Wachowski – film ten był w stanie zachwycać i wbijać w podłogę zarówno koncepcją, jak i efektami wizualnymi. Dzisiaj jednak w kinie science fiction wizualnie twórcy poszli o wiele dalej. W zakresie koncepcji filozoficznej brak tego wow spowodowany jest wzrostem wiedzy, skąd w ogóle siostry Wachowskie wzięły ten pomysł na matrixa. Nie był on autorski. Po dogłębnej analizie treści już na zimno fabuła zawiera wiele nielogiczności. Wszystko to składa się na ogólne wrażenie, że czas Matrixa nieodwołalnie minął.
Agnieszka Stasiowska
- Interstellar, 2014, reż. Christopher Nolan – nie przeczę, że Interstellar to film doskonały. Nie przeczę, że po 10 latach nie stracił nic na świeżości, dynamice, nadal wywołuje emocje, aktorstwo jest na najwyższym poziomie, muzyka jest dziełem samym w sobie. Słyszałam to jednak podczas licznych seansów już tyle razy, że na propozycję kolejnego uciekam z krzykiem. Tak, mam w domu psychofana. Nie, nie mam się gdzie schować. Ratunku!
- Sami swoi, 1967, reż. Sylwester Chęciński – co za dużo, to i świnia… Wiadomo. Świetna, zabawna, zagrana na granicy geniuszu albo może i ponad nią polska komedia, która została zarżnięta przez polską telewizję niczym powieść przez kanon lektur obowiązkowych. Był taki czas, kiedy żadne większe święto nie mogło się obejść bez seansu filmu Chęcińskiego – potem zaś nastąpił, i trwa, ten, kiedy już na sam widok dowolnego kadru odwracam wzrok.
- Człowiek demolka, 1993, reż. Marco Brambilla – w swoim czasie ten film był niemal kultowy, a na wspomnienie trzech muszelek uśmiecham się do dziś. Tym niemniej, przy całej mojej sympatii dla Sylvestra Stallone’a, Sandry Bullock czy Wesleya Snipesa muszę przyznać, że Człowiek demolka zestarzał się bardzo nieładnie. Całość, łącznie z mocno przechodzonymi żarcikami, jest zbyt kolorowa i plastikowa, żeby nadal brać ją pod uwagę nawet przy podróżach sentymentalnych.
- Rozważna i romantyczna, 1995, reż. Ang Lee – jako fanka Jane Austen zachwyciłam się tą ekranizacją z miejsca, nie bacząc na jej wady. Choć Emma Thompson wiekowo nie pasowała do Eleonory, całość była i malowniczo nakręcona, i doskonale zagrana – przy obsadzie składającej się także z Alana Rickmana, Kate Winslet i Hugh Granta nie mogło być inaczej. Niestety dla dzieła Lee, w roku 2008 BBC wypuściło serial z Hattie Morahan i Charity Wakefield, który w moich oczach do tego stopnia przyćmił wersję filmową, że nie mogę już patrzeć na zatroskaną minę i przyprasowane loczki Emmy Thompson w tej roli.
- Filadelfia, 1993, reż. Jonathan Demme – dzieło Jonathana Demme jest filmem niezwykle ważnym i nadal aktualnym. Pierwszy seans kinowy niemal dosłownie wbił mnie w fotel, po nim nastąpił kolejny, a później oglądałam Filadelfię jeszcze wielokrotnie – czy to z wyboru, czy z przypadku. Dziś natomiast, mimo że nadal jestem pod wrażeniem gry aktorskiej Toma Hanksa, jakże nietypowej dla niego w tamtym okresie, mimo że nadal wysoko cenię Denzela Washingtona tak w tej, jak i w innych rolach, nie potrafię oprzeć się uczuciu znużenia. Nie wiem dlaczego, jednak mi się przejadło i to chyba jedyny przypadek na tej liście, którego żałuję.
Tomasz Raczkowski
- Poranek kojota, 2001, reż. Olaf Lubaszenko – co prawda tekstów z tego filmu używam na co dzień, ale w całości raczej szybko go nie powtórzę. Poranek nie ma tej samej jakości do Chłopaki nie płaczą, mimo iż jest miejscami naprawdę zabawny – tyle że to już raczej zbiór skeczy i gagów niż solidna opowieść, jaką był poprzednik.
- Mroczny Rycerz, 2008, reż. Christopher Nolan – kiedyś ten film uwielbiałem i oglądałem go kilka razy. Ale teraz moje uczucia do magnum opus Christophera Nolana są już chłodniejsze. Doceniam, widzę walor rozrywkowy i kiedyś pewnie obejrzę ponownie, ale chwilowo mam dość nolanizmów i zachowawczości narracyjnej pozującej na wizjonerstwo.
- Seksmisja, 1984, reż. Juliusz Machulski – film Machulskiego śmieszył mnie kiedyś bardzo, dziś śmieszy, ale już nieco mniej. Zmęczyło mnie nieustanne tłuczenie w polskiej popkulturze, że to wybitna i wizjonerska komedia, znudziło i zirytowało mnie też używanie go do partykularnych politycznych komentarzy. Z Juliusza Machulskiego o wiele bardziej wolę powtarzać Vabank.
- Amadeusz, 1984, reż. Miloš Forman – film Formana jest dla mnie zajechany przez wszystkie powtórki i pokazy z muzyką na żywo. Nawet bardziej niż sam Amadeusz irytują mnie jego zwiastuny, od dwóch lat montowane z tych samych scen, ale trzeba też przyznać, że on sam też może się znudzić. Nie przeczę, że jest piękny, ale też historia genialnego muzyka nie jest aż tak porywająca, by oglądać ją w nieskończoność.
- Skyfall, 2012, reż. Sam Mendes – widowiskowy Bond, ale im więcej razy się go powtarza, tym bardziej okazuje się efekciarski kosztem dramaturgicznego konkretu. Nie ma tej surowości co wcześniejsze produkcje z Danielem Craigiem, nie jest też tak zawadiacki jak wcześniejsze wcielenia. Za którymś razem wizualne pokazówki przestają już robić takie wrażenie, a na wierzch wychodzą szwy.
REKLAMA