Filmy, które mają OBURZAJĄCO wysoką notę na Rotten Tomatoes
Wejście smoka – 95%
Są nieśmiertelne klasyki, które się nie starzeją i przez dekady nieodmiennie zachwycają. Są też dzieła kultowe, które zawdzięczają sławę w większej mierze kulturowemu fenomenowi, w który się wpisały (lub który wytworzyły) niż filmowej jakości. Do tej drugiej grupy należy legendarny już obraz z Bruce’em Lee, który jest jednym z najbardziej pamiętanych filmów ze sztukami walki w roli głównej i zarazem ostatnim filmem nakręconym przez zmarłego przedwcześnie gwiazdora. Na Rotten Tomatoes Wejście smoka dumnie oznaczone jest pomidorkiem z liczbą 95, co umiejscawia je na liście stu najlepiej ocenionych filmów akcji. Trudno jednak dziś obronić tak wysoką notę dla filmu, którego właściwie jedyną zaletą jest charyzma głównego aktora. Realizacja dzieła Roberta Clouse’a jest niesłychanie toporna, a aranżacja i montaż scen walki wywołują raczej politowanie niż pozytywne napięcie. Kultowy status i pozycja ostatniego filmu legendarnego aktora to jeszcze za mało, by film postawić na równi z takimi wzorcowymi dziełami kinowej atrakcji jak Szczęki czy Mad Max.
Operacja Argo – 96%
Podobne wpisy
Taki sam współczynnik jakości jak Wejście smoka ma oscarowy dramat sensacyjny Bena Afflecka o ewakuacji amerykańskich zakładników z ogarniętego rewolucją Teheranu w 1979 roku. I choć nie jest to film zły, to mam wrażenie, że 96% na Rotten Tomatoes, podobnie jak Oscar dla najlepszego filmu w 2012 roku, to efekt określonej koniunktury politycznej, a nie rzeczywistej jakości. Przypomnijmy, że decyzję o wręczeniu głównej nagrody na hollywoodzkiej gali dla Operacji Argo odczytywała z Waszyngtonu Michelle Obama, ówczesna pierwsza dama USA – ciekawy przypadek, że taki zabieg miał miejsce akurat w odniesieniu do filmu, którego osią fabularną jest starcie Amerykanów z jednym z najistotniejszych aktualnie przeciwników geopolitycznych Stanów Zjednoczonych. Operacja Argo na pewno broni się sprawną realizacją, ze scenariuszem Chrisa Terrio na czele, jednak jest to ostatecznie mocno zachowawcze kino, oparte na ogranych schematach i przerysowaniach typowych dla patetycznych hymnów na cześć dzielnych żołnierzy/wywiadowców/polityków (niepotrzebne skreślić). Już w momencie premiery film Afflecka nie był w żadnym razie filmem ekscytującym, a dziś pamiętany jest głównie za sprawą oscarowych statystyk, dlatego dla niemal stuprocentowego aplauzu trudno znaleźć jakieś solidne uzasadnienie.
Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część II – 96%
Kolejny przykład magii sentymentu i siły ugruntowanej marki. Nie zrozumcie mnie źle – saga o Harrym Potterze to kawał mojego życia i jedna z najważniejszych dotychczasowych lektur, do całego uniwersum podejście mam jak najbardziej pozytywne. O ile jednak książki J. K. Rowling uwielbiam, to do filmowych adaptacji mam stosunek chłodniejszy, przede wszystkim ze względu na nierówny poziom ekranowej sagi. Niemniej jasne jest dla mnie, że choć w serii zdarzały się epizody lepsze i gorsze, to jest ona ważna dla całego pokolenia, które równolegle poznawało świat magii na kartach książki i na ekranach kin. Rozumiem też emocjonalny ładunek filmowego pożegnania z ukochanym światem i bohaterami, którym była druga część Insygniów Śmierci. Ale 96% „świeżości” to chyba jednak ciut za dużo. Tak wysoka nota wydaje mi się przesadzona nawet, gdyby dotyczyła pierwszej (najbardziej romantycznej) części lub tych, które są filmowo najlepsze (Więźnia Azkabanu i Czary Ognia), natomiast w przypadku finałowego filmu jest już dużą przesadą. Insygnia Śmierci cierpią na tę samą przypadłość co wszystkie filmy Davida Yatesa od piątej części wzwyż – brak pomysłu na przełożenie fabularnej gmatwaniny na język filmu, niespójność estetyczną i zbytnie przekonanie o znajomości materiału źródłowego przez publiczność, prowadzące do dziwacznych elips oraz „odhaczania” elementów, z których niemal żaden nie został w zadowalający sposób zwizualizowany na ekranie. Biorąc poprawkę na kulturowe znaczenie jako zamknięcie sagi o nastoletnich czarodziejach, Insygnia Śmierci można uznać za film niezły lub nawet dobry, ale w żadnym razie nie znakomity, jak sugerowałby „pomidorometr”.