POKAŻ, A NIE OPOWIADAJ, czyli czemu warto obejrzeć Yellowstone
Wyobraź sobie, że jesteś aktorem, i to jednym z tych wrażliwców, co to muszą chałturzyć przez lata w szrotach typu Strażnik Teksasu czy Doktor Quinn, a tak naprawdę wkładają do szuflady kolejne napisane przez siebie scenariusze produkcji, w których chcieliby grać. Twoja kariera nie wystrzeliła tak mocno, jak tego pragnąłeś, a przez lata uodporniasz się na miałki materiał, który serwuje ci telewizja. Jeśli czegokolwiek uczy granie w produkcjach klasy B, to awersji do ekspozycji i fabularnej łopatologii. W rdzawej ziemi odnaleźć można czasami złoto, choć rządzi tym przypadek (scenariusz świetnego Aż do piekła przeleżał 4 lata, zanim zdecydowano się go zrealizować). Trudno nie zachwycić się drogą kariery Taylora Sheridana, aktora gościnnego w wielu telewizyjnych produkcjach, a w końcu nominowanego do Oscara pisarza. Jeśli wciąż o nim nie słyszeliście, to jest on autorem trzech ostatnich filmów „dla mężczyzn”, które wam się spodobały.
Gdyby sugerować się Wind River. Na przeklętej ziemi, można byłoby pomyśleć, że Sheridan pochodzi z zaśnieżonego Wyoming, wszak tak dobrze porusza się w temacie rezerwatów oraz pracy leśnego tropiciela, jakby spędził tam część dzieciństwa. Aż do piekła natomiast nie przestaje grzać w plecy teksańskim słońcem oraz napięciem na linii klasa najniższa – samowolne banki. Sicario natomiast (zarówno prequel, jak i sequel) oczarował widownię tym, że przedstawił walkę z meksykańskimi kartelami realistycznie niczym reportaż z trudnej, przygranicznej pracy wydziałów antynarkotykowych. Yellowstone, czyli serial nad którym Sheridan sprawuje całkowitą kontrolę kreatywną, opowiada natomiast o ranczerach z Montany. Jest coś, co jednak łączy te wszystkie produkcje – w opowieści o współczesnej Ameryce znaleźć można ślady antycznej tragedii, w której kraj wciąż płaci za krew przelaną wbrew bogom i duchom. Dopełniło się to podczas zabijania rdzennych mieszkańców tych ziem. Wątki czerwonoskórego zastępcy szeryfa, indiańskich nastolatek pragnących wyrwać się wraz z białymi do lepszego świata, narkomanów z rezerwatu lub kucharzy metamfetaminy to nie tylko pełnowartościowe części dzieła, ale również duchy przeszłości, które nie pozwalają poczuć się kowbojom zbyt komfortowo w rolach władców ziem lub ludzkiego życia. W Wind River jest taka scena, w której indiański ojciec po stracie swojej córki siada ciężko na chodniku obok bohatera granego przez Jeremy’ego Rennera. Ma wymalowaną na niebiesko twarz i próbuje przeprowadzić jakiś etniczny rytuał, ale nie do końca wie, jak to zrobić, bo przecież to już wyłącznie żałosny folkloryzm. Pozostał tylko żal i jakieś echa duchowych symboli, które kiedyś miały znaczenie.
Yellowstone to serial przedziwny – korzysta bezwstydnie z najbardziej wytartych archetypów, ma również konstrukcję tragedii antycznej, w której strzelby Czechowa tylko czekają na jednogłośną salwę, choć nie w momentach, w których się tego spodziewasz. Tutaj podkradziono coś z Ojca chrzestnego, tam podebrano z Faulknera lub Steinbecka, a resztę posypano Rodziną Soprano i współczesnym westernem. Zresztą jeśliby porównać pióro Sheridana do klasyków amerykańskiej literatury, to do tych, którzy zajmują się sprawami męskiego serca, obowiązkiem, ale też wszelkim brudem i szarą strefą, w jaką należy wkroczyć, aby utrzymać rodzinę w całości. Mój kolega nazwał to „Dynastią, tylko że dla mężczyzn” i jest to bardzo trafny opis, jeśliby odcinki dynastii pisał kiedyś gościnnie Cormac McCarthy. Serial, co mnie bardzo dziwi, został przyjęty chłodno przez amerykańską krytykę, ale ku mojej radości został zamówiony jednak drugi sezon. Możecie się z krytykami nie zgodzić dzięki platformie streamingowej Paramountu, zachęcam do tego niezmiernie.
Rzadko kiedy korzystam z łamów, które mi wielkodusznie wydzielono, aby bawić się w “polecankową” prywatę, ale tym razem mam zamiar wystrzelić z mojej “dwururki niezgody”. Sprawdźcie serial Yellowstone, bo znajdziecie w nim sporo dobra i kawał świetnego scenopisarstwa. Krytyka jest nieuzasadniona, choć rzeczywiście całość nabiera ostatecznego kształtu po dwóch odcinkach (w tym 90-minutowej pilotówce). Może powodem malkontenctwa jest fakt, że Sheridan opowiada tym razem o patriarchacie w nieznoszącym sprzeciwu tonie, ale robi to moim zdaniem zupełnie świadomie, dopatrując się w tym łabędziego śpiewu tej formy stosunków społecznych. Po seansie kilku odcinków zaryzykować można stwierdzeniem, że wciąż istnieją systemy, w których patriarchat jest jedynym sposobem na przetrwanie, szczególnie gdy antagonistą jest człowiek, którego motywacją jest zniszczenie nie tylko rodu, ale być może wszystkich białych w dolinie. Rodzina Duttonów, na której czele stoi John, grany “na pewniaka” przez Kevina Costnera, musi zmagać się z najemcami montańskich ziem, nieuczciwymi deweloperami, członkami rezerwatów indiańskich, a przede wszystkim – wewnętrznym rozłamem. Jest to więc opowieść o zmęczonym białym mężczyźnie, który wciąż nie zgadza się na zmianę status quo. Serial bardzo często usprawiedliwia jego wybory, ale błędne jest założenie, że finalnie również go rozgrzesza. Nie ma tak łatwo w kinie Sheridana. On niczego nie deklamuje wprost. Pokaż, ale nie opowiadaj, co sądzisz o złym świecie.