search
REKLAMA
Ranking

FILMY GÓRSKIE. Z wysoka widok jest lepszy

Karolina Dzieniszewska

22 grudnia 2017

REKLAMA

Stanąć na szczycie góry, by poczuć coś mistycznego, sięgnąć Boga, czy (paradoksalnie) dopiero wówczas poczuć własne jestestwo? Filmy górskie to ledwie odłamek tej szalonej, ludzkiej działalności, jaką jest zdobywanie przestrzeni, która wydaje się nieosiągalna.

Już w mitologiach opowiadano sobie o mistycznej potędze gór – być może był to zachwyt nad ich surowa niewzruszonością, a być może ludzka pycha, by zawłaszczyć całą planetę, ujarzmić naturę, pokazać, iż nie ma rzeczy niemożliwych. W himalaizmie pozostało obecne to głębokie, wręcz duchowe przeżycie i mimo tak tragicznej przeszłości, w której ośmiotysięczniki stały się grobowcem wielu dzielnych ludzi, zawsze znajdzie się ktoś, kto na pytanie „po co?”, odpowie „bo jest” (więc trzeba spróbować). Nawet jeśli wszędzie wokoło jest tylko śnieg, a cenę tej wyprawy stanowi śmierć.

Górskie historie to wielokrotnie tragiczne opowieści o heroizmie, wytrwałości czy nawet arogancji stawianej na jednej szali z szansą przeżycia.

K2

K2 pozostaje niezrównanym klasykiem gatunku filmów wysokogórskich. Szczyt Karakorum to prawdopodobnie najniebezpieczniejszy ośmiotysięcznik świata, który swoją sławę zawdzięcza liczbie tragicznie zakończonych na nim żywotów. Swojego szczęścia próbuje także dwójka przyjaciół dołączająca do ekspedycji. Oczywiście nie może obyć się bez standardowego zestawu komplikacji, jednak najważniejsi pozostają bohaterowie oraz osnuta wokół nich historia o tym, dlaczego ludzie w ogóle decydują się na tak (potencjalnie) irracjonalny krok, by dokonać niemożliwego. K2 jest filmem szanującym majestat i potęgę gór, ale pozostającym także blisko himalaistów, bezustannie balansujących na granicy ryzyka oraz szaleństwa.

Everest

Baltasar Kormákur wraca w swoim filmie do niesławnej, acz charakterystycznej dla lat 90. turystyki wysokogórskiej, kiedy wyprawy na ośmiotysięczniki nie były kwestią hartu ciała oraz ducha, a odpowiednio zainwestowanych pieniędzy. Na taką właśnie „wycieczkę z przewodnikiem” wyrusza gromada śmiałków, których pozornie można by nazwać bandą szaleńców. Reżyser jednak od początku igra z konwencją górskich filmów katastroficznych, z jednej strony pozwalając nacieszyć się widzowi niezwykłymi widokami, z drugiej wręcz zamęczając go iluzją mrozu, pustki i przygnębiającej beznadziei wygranej na kontrastach między wszechogarniającą bielą a domniemanym poczuciem pustki. Niespieszny Everest przede wszystkim jest historią o umieraniu – bardzo powszednim, czasem głupim, kiedy omsknie się komuś noga, a niekiedy dramatycznym, gdyż wiadomo, że wbrew gatunkowej logice nikt się nie uratuje w ostatniej chwili.

Czekając na Joe

Fabularnie ten film przypomina wiele innych wysokogórskich dramatów o determinacji i chęci przeżycia, mimo że tym razem najtrudniejszych etapem zdobywania góry jest zejście. Początkowo wszystko idzie zgodnie z planem, kiedy Joe Simpson i Simon Yates wchodzą na Siula Grande w Andach, jednak osuwający się śnieg sprawia, iż jeden z nich łamie nogę. Praktycznie oznacza to wyrok śmierci, a kolejne nieludzkie wysiłki, by opuszczać rannego na linie, mają swój finał w dramatycznej decyzji, czy odciąć zwisającego partnera, czy pozwolić, by obaj umarli. Finał Czekając na Joe nie jest niespodzianką, a Kevin Macdonald nie buduje dramatyzmu przez niepewność – jego film jest dokumentalnym zapisem po latach, powrotem na Siula Grande i prostym odtwarzaniem tamtych wydarzeń, by wydobyć z nich esencję, bez estetyzacji czy heroizacji. Niepowtarzalność tego filmu to jego formuła i narracja (oparta zresztą na książce o tym samym tytule) składająca się z prostej myśli, iż niezłomność buduje się przez powtarzalność. Krok po kroku, oddech po oddechu, nawet jeśli praktycznie dotyka się nicości.

Avatar

Karolina Dzieniszewska

REKLAMA