ŚNIEŻNE BRACTWO. Żywi i martwi, wszyscy razem [RECENZJA]
W Śnieżnym bractwie, stanowiącym adaptację książki Pablo Vierciego o tym samym tytule, przenosimy się do prawdziwych wydarzeń z (piątku!) 13 października 1972 roku oraz następujących po nim 72 dni. Od samego początku stajemy się nie tylko świadkami, lecz wręcz uczestnikami katastrofy lotniczej, jak również humanitarnej, do których kolejno dochodzi, gdy urugwajski samolot Fuerza Aérea Uruguaya 571, z drużyną rugbistów na pokładzie, rozbija się po argentyńskiej stronie gór na lodowcu w Andach, kilkaset metrów od granicy z Chile.
Jeszcze na kilka minut przed dramatem, który wkrótce rozegra się na naszych oczach, w trakcie przebiegającego dotychczas niegroźnie lotu, jego przyszli bohaterowie umilają sobie czas rozmowami i niewinnymi wygłupami ze swoimi rodzinami oraz przyjaciółmi. Większość z nich to dwudziestoparoletni mężczyźni, którzy jednak wiele mają jeszcze w sobie z młodych, beztroskich chłopców – nic nie może ich przygotować na to, jak niespodziewanie będą musieli przestać nimi być.
Scena następującej niedługo po rozpoczęciu filmu katastrofy została nakręcona w bardzo realistyczny sposób. Kamera przez cały czas pozostaje na zbliżeniach, niekomfortowo wręcz blisko bohaterów do tego stopnia, że każdy rozszerzony por na ich twarzach zdaje się widoczny na ekranie. Nietrudno poczuć się, jakbyśmy sami wśród nich siedzieli, co stanowi perspektywę co najmniej przerażającą i bez wątpienia przyprawiającą o ciarki. Nieważne, czy żywi, czy martwi – wszyscy (do samego końca) będziemy trzymać się razem, czy tego chcemy, czy też nie.
Śnieżne bractwo to film o potędze ludzkiej determinacji i woli walki. Większość spośród 16 z 40 osób ocalałych z katastrofy było wierzącymi i praktykującymi chrześcijanami, dla których to, czego musieli się dopuścić, by przeżyć, stanowiło grzech, którego nigdy nie będą mogli sobie wybaczyć. Będąc jednak uwięzionymi na wysokości 3600 metrów nad poziomem morza, bez wody i pożywienia, w temperaturach sięgających minus czterdziestu stopni Celsjusza – jak podkreśli w pewnym momencie jeden z bohaterów – nie mają absolutnie nic więcej poza swoim życiem, w związku z czym jedyne, co im pozostaje, to bronić go za wszelką cenę. A nie ulega wątpliwości, by być w stanie przeżyć, trzeba jeść.
No dobrze, ale przecież dostaliśmy już film o tej katastrofie; Alive, dramat w Andach z 1993 roku – dobrodusznie przypomni zaraz ktoś obeznany w temacie. I to nie byle jaki, bo w reżyserii Franka Marshalla (odpowiedzialnego w roli producenta za takie tytuły jak Szósty zmysł czy trylogię Powrót do przyszłości), co więcej z Ethanem Hawkiem w roli głównej! Czy z dwudziestoma trzema sezonami Katastrof w przestworzach nie ma innych, mniej znanych wypadków samolotowych z potencjałem na film fabularny, o których również warto byłoby opowiedzieć?
Jak podczas 31. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego EnergaCAMERIMAGE – na którym miałam okazję nie tylko obejrzeć Śnieżne bractwo przedpremierowo i na wielkim ekranie, lecz również wziąć udział w rozmowie z twórcami – przyznał Pedro Luque, autor zdjęć pochodzący z Urugwaju, tytuł z 1993 roku mimo poprawności realizacji filmowej, nie przyjął się dobrze w jego ojczyźnie. Po pierwsze, obsadzenie amerykańskich aktorów posługującymi się językiem angielskim z perspektywy Urugwajczyków odebrało ocalałym z katastrofy ich tożsamość narodową. Po drugie, ze względu na komplikacje prawne, tylko niektórzy spośród bohaterów Alive, dramatu w Andach noszą prawdziwe imiona i nazwiska, a część z nich została zastąpiona fikcyjnymi, co wydaje się szczególnie krzywdzące w kontekście oddania należytego hołdu poległym. Po trzecie, katastrofa lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 dla państwa o tak niedługim stażu istnienia jak Urugwaj stanowi jedno z większych wydarzeń w historii kraju, w związku z czym w społeczeństwie zaistniała potrzeba, by opowiedzieć o tym z perspektywy subiektywnej, ojczystej narracji.
Najlepszą odpowiedzią na pytanie, czy faktycznie warto było zrealizować nowy film na ten temat, zdaje się to, co zgodnie z relacją J.A. Bayony oraz Pedra Luque, wydarzyło się na przedpremierowym pokazie specjalnym Śnieżnego bractwa dla ocalałych oraz ich rodzin. Eduardo Strauch i Marcelo Pérez byli najlepszymi przyjaciółmi od najmłodszych lat. Pierwszy z wymienionych przeżył, podczas gdy drugi niestety zmarł. Zrozpaczona matka Marcelo nie mogła wybaczyć Eduardo tego, że ten mógł przeżyć dzięki śmierci jej syna. Mimo że mężczyzna przed katastrofą był stałym gościem w jej domu, po tym, co się wydarzyło, otrzymał tam kategoryczny zakaz wstępu. Podobno jednak po obejrzeniu Śnieżnego bractwa na przedpremierowym pokazie kobieta ze łzami w oczach podeszła do Eduardo i go uściskała, mówiąc, że mimo iż jej Marcelo nie ocalał, cieszy się, iż mógł pomóc uratować życia innych ludzi.
Myślę, że warto wspomnieć również o personalnych koneksjach Pedro Luque z narodową katastrofą z 1972 roku – jak sam otwarcie przyznaje, jego żona przyjaźni się z córką jednego z ocalałych, w związku z czym wspomnienie o feralnym locie Fuerza Aérea Uruguaya 571 pozostaje w jej świadomości jeszcze bardziej żywe niż w przypadku przeciętnego Urugwajczyka. Czy również przez to, że opowiadana historia ma dla autora zdjęć charakter wyjątkowo osobisty, przez cały film pozostajemy w obrazie tak blisko bohaterów? Z pewnością stanowi to kolejny interesujący trop, poszerzający konteksty interpretacyjne Śnieżnego bractwa.
Choć niesamowicie angażujący emocjonalnie nie jest to bynajmniej film bez wad. Bardzo mocno rzuca się w oczy, że został wyprodukowany przez Netflixa. Wszystko, co najbardziej drastyczne, dzieje się w przestrzeni pozakadrowej. Część wydarzeń, które miały miejsce w rzeczywistości, zostało ugładzonych, a nawet całkowicie pominiętych. Niemało tu również powszechnych filmowych absurdów takich jak brak widocznej pary wydobywającej się z ust oddychających na mrozie bohaterów. Na szczególną uwagę zasługują z pewnością niekończące się zapasy papierosów, znacznie przewyższające zasoby pitne czy żywnościowe, a palone przez ocalałych w iście imponujących ilościach.
Jak przystało na film o ludziach, którym dzięki swojej niebywałej niezłomności zarówno fizycznej, jak i psychicznej przyszło przetrwać piekło na ziemi, Śnieżne bractwo przepełnione jest patetyzmem, którego intensyfikacja w pewnych momentach aż razi. W historii opierającej się na tak oczywistym, bo rzeczywistym dramatyzmie, ckliwe, retrospektywne przebitki zdają się zupełnie zbędne, a muzyka momentami aż nadto ilustracyjna z pewnością dodaje obrazowi filmowości, zarazem jednak odwracając uwagę od brutalności wypływającej z chłodnych, naturalistycznych zdjęć Pedra Luque.
Niemniej, mimo pewnych niedociągnięć, Śnieżne bractwo stanowi immersyjne, dobrze zrealizowane i chwytające za serce kino, które jeśli zdobędzie nominację Akademii w kategorii najlepszego filmu międzynarodowego, to nie można powiedzieć, że zupełnie niezasłużenie. To, co jednak zdaje się najważniejsze w kontekście jego powstania i szerokiej, światowej dystrybucji, jaką zapewnia mu Netflix, to fakt, iż niewątpliwie oddaje hołd ofiarom katastrofy. Z każdą kolejną śmiercią na ekranie pojawia się imię, nazwisko oraz wiek poległej w danym momencie ofiary. „Heroizm to nie tylko ci, którzy dotrwali do końca, lecz również ci, którzy sprawili, że stało się to możliwe”. A ci, którzy sprawili, że dla innych stało się to możliwe, w Śnieżnym bractwie odzyskują swoją tożsamość.