Jedni bronią swej prywatności jak największego skarbu, zmuszając nas do postrzegania ich wyłącznie przez pryzmat twórczości, drudzy wiodą żywot celebrytów, od czasu do czasu „wypluwając” z siebie trochę słów, które można sprzedać. Pisarze. Zastanawialiście się kiedyś, kim w rzeczywistości są wasi ulubieni autorzy? Jak zachowują się na co dzień? Co robią w wolnych chwilach? Skąd biorą pomysły?
Oczywiście filmy nie są w stanie odpowiedzieć nam na powyższe pytania. Nie ma uniwersalnego wizerunku pisarza, stąd rozstrzał różnych wizji przedstawicieli tej profesji jest olbrzymi, choć najpewniej pierwszym skojarzeniem dla wielu osób jest Hank Moody z serialu Californication. Pozwólcie jednak, że skupię się wyłącznie na pisarzach filmowych, jednocześnie wykluczając biografie sensu stricto, jak genialny obraz o najważniejszym etapie twórczości Trumana Capote z oscarowym występem Philipa Seymoura Hoffmana w roli głównej czy nie mniej dynamiczną kreację Bryana Cranstona w Trumbo. Odpuszczę sobie także przerysowaną do granic absurdu „literatkę” Karolinę z Szatan kazał tańczyć, której kariera literacka jest raczej niedorzecznie karykaturalnym efektem grafomańskich zapędów Katarzyny Rosłaniec niż możliwym do zrealizowania w rzeczywistości scenariuszem.
Niezmiernie rzadko sięgam po komedie romantyczne, ale czego się nie robi dla Jennifer Connelly. W Bez miłości ani słowa śledzimy losy rozbitej rodziny (rozstanie rodziców), której głową jest doświadczony pisarz Bill Borgens. Jego dzieci także przejawiają literacki talent, choć każde z tej trójki reprezentuje zupełnie inną osobowość. Ojciec stara się być wyluzowany, jednak wciąż tli się w nim uczucie do byłej żony. Nastoletni syn jest młodym romantykiem zafascynowanym twórczością Stephena Kinga, natomiast jego starsza siostra zupełnie nie rozumie podejścia brata, woli więc stawiać na korzystanie z wolności, a płynące z tego doświadczenia przelewać na papier. Koniec końców każda z tych osób jest… przeciętna, a od zwykłych zjadaczy chleba odróżnia ich jedynie talent.
Może nie nazwałbym W drodze Waltera Sallesa dobrym filmem, ale warto go obejrzeć choćby ze względu na szacunek dla Jacka Kerouaca. Jeden z najwybitniejszych beatników był postacią nie mniej ciekawą niż epoka, w której żył. Wydana w 1957 roku powieść W drodze jest zaś doskonałym, przepełnionym motywami autobiograficznymi autora świadectwem tamtych lat. Film na jej postawie nie jest może wierną adaptacją, ale wystarczy, by poczuć klimat względnej wolności i zobaczyć jej momentami destrukcyjny wpływ na pisarskie aspiracje. Beat Generation pełną gębą, z ocierającymi się o prawdziwe wydarzenia i postaci wątkami.
Znacznie bardziej surrealistyczne, a przez to bardziej dosadne zdają się przeżycia Raoula Duke’a (Johnny Depp) z kultowego Lęku i odrazy w Las Vegas. Oryginalny tytuł (zarówno powieści Huntera S. Thompsona, jak i bazującego na niej filmu) mówi o intencjach autora znacznie więcej niż jakże poetyckie Las Vegas Parano, z którego skorzystał polski dystrybutor filmu. Akcja toczy się w latach 60., czyli dekadę później niż we wspomnianym W drodze – stąd olbrzymie ilości narkotyków i szalone wydarzenia. I choć główny bohater jest tu dziennikarzem, pozwolę sobie podciągnąć jego postać pod pisarza. A to dlatego, że Raoul Duke jest nie tyle wytworem wyobraźni Thompsona, co jego literackim alter ego. Pisarz czasem nawet publikował pod takim pseudonimem, więc choć między filmowymi/książkowymi wydarzeniami a prawdziwym życiem ich autora nie można postawić znaku równości, to w dużym stopniu jesteśmy w stanie wyłapać elementy autobiograficzne.
Co ciekawe, znajdziemy je także u Paula Kempa – również odegranego przez Johnny’ego Deppa – głównego bohatera Dziennika zakrapianego rumem, także bazującego na twórczości Thomsona.
Przyznam, że chciałem pominąć Lśnienie, ale potem pomyślałem sobie, co działoby się w komentarzach. Adaptacja powieści Stephena Kinga w reżyserii Stanleya Kubricka jest filmem kultowym, choć dla obu panów stanowiła kość niezgody. Wybitny reżyser nie cackał się z pisarzem, dowolnie majstrując przy jego dziele, ten w odwecie – nie chcąc mieć nic wspólnego z tak przekształconą historią – zażądał usunięcia swego nazwiska z napisów końcowych i po dziś dzień otwarcie krytykuje produkcję sprzed 37 lat. Sam Jack Torrance (Jack Nicholson) jest zaś przykładem pisarza niekoniecznie zarabiającego na utrzymanie rodziny rzeźbieniem w słowie. Spędzenie kilku zimowych miesięcy w luksusowym hotelu wydaje się dobrą fuchą, ale z szaleństwem nie ma żartów.