Filmowe TAJEMNICE, które ODARTO z magii
Gdy w grę wchodzi wielka kasa, w Hollywood nie ma miejsca na sentymenty i żadna świętość nie jest bezpieczna. Przez lata skutecznie przekonały nas o tym kolejne sequele, prequele, remaki, rebooty i inne fajne słowa, którymi nazywa się odcinanie kuponów od pierwotnego sukcesu. W tej pogoni za dolarami twórcy niestety często zapominają – się i o tym, co stanowiło o sile oryginału. Nierzadko prowadzi to do chaotycznego wyjaśniania wcześniej ustalonych reguł i odsłaniania tajemnic, których moc polegała właśnie na tym, że były niedopowiedziane. Oto kilka przykładów zjawisk dużego ekranu, które z czasem i wraz z kolejnymi częściami kompletnie zepsuto albo zabito ich pierwotny wydźwięk i niesamowitość (patrz też: nadchodząca solówka o Jokerze, której bynajmniej nie chcę się doczekać).
Batman
A skoro już przy tym Jokerze jesteśmy… Mroczny Rycerz również nie ustrzegł się przemaglowania do tak zwanego porzygu. W końcu ileż można oglądać na dużym ekranie genezę nietoperka, śmierć jego rodziców i dobre rady wujka Alfreda? Jasne, z jednej strony ma to uzasadnienie, choć jestem przekonany, iż po 80 latach od narodzin Batman i podstawy jego historii są znane nawet w głębi amazońskiej dżungli. A przecież dorosły człowiek, który po nocach przebiera się za ślepą mysz ze skrzydłami i rozbija gangsterkę posępnego Gotham, jest sam w sobie wystarczająco fascynującym bohaterem, którego motywacji, szczęśliwego życia przed „wypadkiem” i jakiegokolwiek montażu szkoleniowego wcale nie trzeba naświetlać z każdej strony. Podobnie jak nie trzeba go pchać w kolejne związki z ładnymi dziewczynami i starać się jakkolwiek pogłębiać jego prostej przecież psychologii, jednocześnie podając w wątpliwość metody działania.
Może dlatego właśnie współczesny Batman jest taki nudny i przewidywalny, a brak pomysłu na niego i na kolejne filmy pod tym logiem ewidentne. Myślę jednak, że możemy zapomnieć o poważnej, pozbawionej sentymentów i usprawiedliwień produkcji, która wrzucałaby nas w sam środek brutalnych działań gacka i byłaby spowita dusznym, brudnym klimatem, bezlitosnym dla widza, zwłaszcza przypadkowego.
Blade Runner
Co prawda sequel kultowego SF w sosie noir spotkał się z bardzo pozytywnymi reakcjami (co zresztą nie dziwi, gdyż to obłędne wizualnie dzieło z tak zwanym klimatem), lecz nie znaczy to wcale, że jego fabuła przysłużyła się oryginalnemu konceptowi, którego niedopowiedzenia, akcenty oraz ważkie pytania rozłożone były w sposób perfekcyjny.
Część druga, z dopiskiem 2049, niepotrzebnie zazębia się ze starą historią za pomocą nowych bohaterów i często czyni to w dość niezręczny sposób. Wszelkie dylematy mamy zatem wyłożone czarno na białym, a do tego dochodzą wątki poboczne, które nie mają wiele sensu względem dawnej wizji. Wizji, którą można było zostawić w świętym spokoju i zamiast tego przedstawić własną, która dzieje się w tym samym świecie i dotyka zbliżonych problemów egzystencjalnych, lecz czyni to na swój odrębny sposób i na nowych zasadach. Nie jest to oczywiście jakkolwiek pogrążający swój pierwowzór film. Ale nie ulega wątpliwości, że to, co stanowiło o jego magii, w kontynuacji gdzieś uleciało.
Bourne
Podobne wpisy
Jason Bourne w swej odmłodzonej wersji to materiał trudny do zgryzienia. Wpierw jeden reżyser uczynił z książki wiarygodną, opowiedzianą po bożemu sensację (z kilkoma kiksami). Potem sequel z sukcesem połączył niezłą intrygę z agresywnym kinem akcji pełnym cięć, za pomocą których wprowadzono do gatunku nową jakość. Jego świeżość, energię i sznyt udało się zachować także z trzeciej odsłonie, co nie zdarza się przecież często – zwłaszcza na amerykańskim poletku. ALE! Historia Bourne’a w jakiś sposób zatoczyła koło już wcześniej. On sam zakopał topór wojenny i zyskał spokój ducha już w doskonałym środku trylogii.
Po co zatem było to wszystko mącić i za pomocą nowych postaci jeszcze głębiej wchodzić w jego mroczną przeszłość, która – jak się okazało – wcale taka mroczna, ani tym bardziej pasjonująca, nie jest? Niestety, ale zainteresowanie i potencjał od pewnego momentu części trzeciej utrzymywane są już sztucznie. I choć dobrze się to wszystko oglądało dzięki technicznej perfekcji, to niezwykle łatwo zabito w Bournie to, co stanowiło o sukcesie poprzednich odsłon – niepewność oraz sekrety. Wykładane raz za razem z grobową powagą rewelacje, przy jednoczesnym robieniu z bohatera nieśmiertelnego półboga, zaczynają się ocierać już o samoistną parodię. Tę linię wydatnie przekroczono w późniejszym spin-offie i powstałej po latach kolejnej części, w której Bourne już nawet nie udawał, że mu zależy.
Gwiezdne wojny
Uniwersum „starych warsów” jest niesamowicie bogate. Przez ostatnie cztery dekady powstało w tym temacie tyle interesujących historii, że aż trudno je zliczyć. Niepojęte jest zatem dla mnie, czemu Lucas do spółki ze studiem Disneya (które z łatwością wyrzekło się długo budowanego w książkach, albumach oraz serialach tak zwanego expanded universe, zabijając w zarodku masę potencjału na świetne filmy) maglują wciąż tych Skywalkerów. Historia tej rodziny jest w zasadzie zamknięta, nawet jeśli nadane im numerki od IV do VI sugerują skromny wycinek większej całości. Ale fakt ten świadczy jedynie o ich wyjątkowości, pozwalając widzowi odpowiednio popuścić wodze wyobraźni i samemu dośpiewać sobie to, co zawarte między słowami, lub to, co w ogóle zostało nieporuszone przez trzy długie metraże.
Czy naprawdę potrzebowaliśmy zobaczyć powstanie i upadek młodego Anakina, który dotychczas znany nam był jako złowieszczy Darth Vader, a dzięki epizodom I-III stał się irytującym gówniarzem o wygórowanych ambicjach? Absolutnie nie. Tak samo zbędne są również obecnie brylujące w kinach, a drażniące kolejnymi woltami względem rodu Skywalkerów odcinki VII-IX. I na tej samej zasadzie nikt nie musiał oglądać misji Łotra 1, z kuriozalnie idiotyczną sceną transportu danych potrzebnych rebeliantom do dalszej walki. Swego czasu Lucas nie bez powodu zawarł tego typu pierdoły w pojedynczych zdaniach dialogu. Czy więc możemy spodziewać się kolejnego odprysku starej trylogii o tym, jak to „wielu Bothan zginęło”? Nie wiem. Ale wiem, że dzięki podobnym zabiegom Gwiezdne wojny nie tyle powszednieją, ile stają się wręcz antytezą mitologii z duszą. A legendarne już słowa „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce…” z każdą kolejną odsłoną tracą na swej magii.