ENNIO MORRICONE. 90 najlepszych soundtracków
Navajo Joe (reż. S. Corbucci, 1966)
Aaaaa! O ile w Dobrym, złym i brzydkim mieliśmy pokrzykiwania, to tutaj słyszymy po prostu darcie się (wspaniałe darcie się, dla ścisłości). To ciąg dalszy innowacyjnych poszukiwań młodego awangardzisty Morricone. Soundtrack chwytliwy równie zabójczo, co broń głównego bohatera – przesłuchajcie główny motyw raz, a do końca dnia będziecie się bujać w rytm nuconego Navajo Joe, Navajo Joe. Z kolei użyte w Kill Billu krótkie, a mocne A Silhouette of Doom na zawsze pozostanie dla mnie najdoskonalszym muzycznym zilustrowaniem drapieżnika czającego się do skoku na ofiarę, a następnie rzucającego się za nią w pogoń i zabijającego ją – to utwór, który obudzi nawet najgłębiej ukryte pierwotne instynkty.
Face to Face (reż. S. Sollima, 1967)
W jaki sposób spaghetti mogłoby się przejeść, skoro Morricone za każdym razem serwuje je trochę inaczej? Kreatywność tego kompozytora zachwyca i budzi podziw. Z jednej strony zachowuje wierność charakterystycznemu brzmieniu, które już od pierwszych taktów nie pozostawia złudzeń co do tego, że mamy do czynienia z westernem, a z drugiej strony – wtłacza w całość cechy właściwe tylko temu wybranemu soundtrackowi i nierozerwalnie złączone z opowiadaną historią. Faccia a Faccia to opowieść o pewnym profesorze, który zostaje szefem przestępczej szajki. Czy kawałek Misterioso E Ostinato nie opowiada właśnie o tym – o człowieku, który z początku nieśmiało, a stopniowo z coraz większą ekscytacją wkracza w świat niecnych uczynków, by w końcu rozwinąć skrzydła i nabrać płynności w zbrodni?
The Hellbenders (reż. S. Corbucci, 1967)
Kolejny niezwykle klimatyczny, westernowy soundtrack Morricone, w którym rozwija i eksploruje wypracowane dla tego gatunku brzmienie. Pojawiają się i przywodzące na myśl korridę, hiszpańskie brzmienia, i pełen dumy, marszowy rytm. I Crudeli to bowiem opowieść o zdeklarowanym konfederacie, który nawet po przegranej wojnie secesyjnej nie zamierza składać broni.
Śmierć jeździ konno (reż. G. Petroni, 1967)
Jakiegoż to konia może dosiadać śmierć? Wnioskując z muzycznej interpretacji Morricone: zataczającego się, mylącego tropy, o chybotliwych nóżkach i starych skrzypiących kościach. Motyw przewodni z tego filmu dostał drugie życie dzięki Kill Billowi. Chociaż każdy zna ten kawałek, oryginalny soundtrack to i tak pozycja obowiązkowa, skrząca się od perełek w rodzaju Guitar Nocturne. Godzien polecenia jak sam film Petroniego, który wszyscy niezaznajomieni z nim powinni koniecznie wpisać na listę dzieł do nadrobienia. Mocne, męskie kino zemsty, podlane sosem spaghetti westernu. W głównej roli Zły z trzeciej odsłony Trylogii Dolarowej, czyli Lee Van Cleef.
Escalation (reż. R. Faenza, 1968)
Ennio Morricone jest muzykiem ukształtowanym przez jazz. Przez wiele lat zarabiał na życie, grając na trąbce w jazz bandzie. Słychać to w eksperymentalnej, funkowej ścieżce do tej niemal kompletnie zapomnianej dziś czarnej komedii. Jest narkotycznie, psychodelicznie i tripująco, a przede wszystkim: barokowo i energetycznie. Miłość do muzyki i przyjemność płynąca z jej komponowania zamknięta jest tutaj w każdej nucie. Zdumiewające, jak Morricone był w stanie zachować taką świeżość, pasję i różnorodność, komponując w latach 60. i 70. nawet po kilkanaście (!) soundtracków rocznie.
Come Play with Me (reż. S. Samperi, 1968)
Po raz kolejny Maestro w wydaniu figlarnym i wesołym. Komedia o kazirodczym romansie ciotki i siostrzeńca zapada w pamięć przede wszystkim ze względu na ilustrującą ją muzykę: perkusję, dziecięce chóry i syntezatory, a także lekką domieszkę psychodelik, jak z wydanego w tym samym roku In A Gadda Da Vida Iron Butterfly. Doprawdy, ile twarzy ma Ennio Morricone? Jego horyzonty muzyczne są tak szerokie, że słuchacz, wyruszający ku testowaniu ich granic, chyba nigdy do nich nie dopłynie. Powala ilość gatunków i muzycznych styli, po których kompozytor porusza się ze swobodą i dziecięcym zachwytem. Ta miłość do muzyki zaraża słuchającego.
Człowiek zwany Ciszą (reż. S. Corbucci, 1968)
Podobne wpisy
Western to nietypowy, bo wcale nie skąpany w strugach palącego słońca, ale zasypany śniegiem i oszroniony mrozem. Tropem tego surowego krajobrazu jedzie muzyka Morricone – niczym zimowy, konny zaprzęg (gitara) ze świątecznymi dzwoneczkami. Chór przypomina wiejący, zimny wicher. W innych kompozycjach z tego soundtracku mamy skrzypienie lodu (skrzypce) i spadające płatki śniegu (harfa). Całość układa się w baśniową, niesamowitą, liryczną opowieść; wysmakowane tło, na którym relacja Klausa Kinskiego i Jeana-Louisa Trintignanta nabiera niemalże egzystencjalnej wagi.