Dlaczego wciąż czekam na godną ekranizację mangi GHOST IN THE SHELL
31 marca 2017 roku do kin weszła hollywoodzka adaptacja Ghost in the Shell ze Scarlett Johansson w roli głównej – produkcja, o której większość ludzi zapomniała niemal tak szybko, jak szybko projekt ten zatopiono salwą niedorzecznych oskarżeń o rzekomy rasizm i whitewashing (jeśli ktokolwiek sądzi, że Major Motoko Kusanagi to rodowita Japonka, z miejsca powinien być wykluczany z dyskusji). Zmasowany atak rozpoczęty na jakieś dwa miesiące przed premierą wyraźnie podziurawił pancerz, a krytyka odstępstw od “oryginału” (ze strony fanów anime z 1995 roku) ostatecznie zatopiła tę łajbę. W ten oto sposób starania Amerykanów o pierwszą naprawdę dobrą adaptację japońskiego pierwowzoru przepadły w czeluściach internetu z łatką pięknej wydmuszki, skorupy bez ducha, o którym podobno próbowano opowiedzieć – i jest to cholernie smutne, biorąc pod uwagę, że amerykańskie Ghost in the Shell zdecydowanie lepiej realizowało założenia twórcy prawdziwego oryginału – mangi.
Podobne wpisy
Trudno mi określić, jak sytuacja wygląda w Polsce, jednak wierząc na słowo Shei Hennumowi (krytyk, dziennikarz i eseista między innymi “Playboya” oraz “Vice”), którego tekst wpadł mi kiedyś w ręce, droga Ghost in the Shell przez Pacyfik rozpoczęła się właśnie od anime Mamoru Oshiiego, a dopiero jego dobre przyjęcie sprawiło, że Kōdansha zdecydowała się wydać w Stanach Zjednoczonych także mangę – ta jednak została przeczytana zaledwie przed niewielki procent osób uznających się za fanów GitS.
Może nieco powielę swoje słowa sprzed roku, gdy w przededniu premiery aktorskiej adaptacji Ghost in the Shell, miałem okazję napisać artykuł na temat sprytnie podanej masowemu odbiorcy filozoficznej rozprawy, jaką bez wątpienia w swych założeniach jest manga Masamune Shirowa (czytaj tutaj) – już wówczas sugerowałem, że animowane Ghost in the Shell z 1995 roku – choć bezsprzecznie genialne i kultowe – mogłoby być lepsze, gdyby tylko głębiej sięgnęło do materiału źródłowego. Oczywiście nie miałem złudzeń co do tego, czy Amerykanie mogą zrobić to lepiej – nie mogli, ponieważ produkcja dla masowego widza nie powinna być zbyt głęboka, ale “świętując” rocznicę ich nie do końca zasłużonej porażki mam przynajmniej okazję, by raz jeszcze poruszyć temat. A jest o czym rozmawiać, bo mimo mizernych ocen, film ze Scarlett Johansson w roli głównej wcale nie daje za wygraną nawet w obliczu tak karkołomnego zadania, jakim jest sprostanie geniuszowi Shirowa i legendzie animacji Oshiiego – ba, kilka rzeczy udało się zrobić w nim lepiej.
Tak, jak dla Jarka Kowala, który recenzował zeszłoroczną premierę, “przekleństwem oglądania remake’u Ghost in the Shell jest znajomość pierwowzoru”, tak dla mnie oglądanie obu tych filmów jest poniekąd przekleństwem, kiedy odnoszę je do treści mangi. Pada zresztą we wspomnianej recenzji zdanie: “Być może w odwrotnej kolejności – najpierw sięgając po typowy blockbuster, a dopiero później zgłębiając rewelacyjną historię – można czerpać z tego filmu więcej radości”, bo czy amerykańskie GitS naprawdę było tragiczne? Nie. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że na tle innych “amerykańskich remake’ów”, które właściwie nigdy nie wychodzą azjatyckiemu kinu na dobre, Ghost in the Shell Ruperta Sandersa to jeden z lepszych międzykulturowych transferów, jakie kiedykolwiek miały miejsce. Kluczem do takiego myślenia jest jednak oderwanie się od błędnego założenia, jakoby miał to być remake anime z 1995. Hollywoodzkie Ghost in the Shell stanowi raczej crème de la crème wszystkiego, co w serialowo-filmowym świecie wykreowanym na podstawie twórczości Shirowa nakręcono. Jak więc można porównywać te dwa tytuły, skoro nowszy z filmów ma w sobie także ogrom nawiązań do Ghost in the Shell 2: Innocence, serialu Ghost in the Shell: Stand Alone Complex i rozwijających jego fabułę filmów, ale przede wszystkim najlepiej ukazuje duchowość Major, z której Mamoru Oshii niemal zupełnie zrezygnował?
https://www.youtube.com/watch?v=p2MEaROKjaE
Problem z tego typu tekstami jest taki, że zanim jeszcze zostaną one przeczytane, część najbardziej zainteresowana – fani Ghost in the Shell z 1995 roku – już wyda na autora wyrok, bo w końcu jak można podważać wartość absolutu? Tylko że o podważaniu nie ma tu mowy – uwielbiam anime Mamoru Oshiiego niemal tak bardzo, jak Łowcę androidów, lecz nie przeszkadza mi to w dostrzeganiu grzeszków ich autorów, jakich dokonano względem literackiego pierwowzoru – na całe szczęście japoński reżyser odpuścił sobie gwałt na mandze Masamune Shirowa, dzięki czemu nie można stawiać go w jednej linii z Ridleyem Scottem i jego wizją świata, który wykreował w oderwaniu od powieści Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Philipa K. Dicka, będącej bazą jego filmu. Trudno jednak dostrzec wyprucie głównej bohaterki z emocji i pozostawienie jej na pastwę natchnionego przez Władcę Marionetek rozważania własnej duchowości, jeśli brak nam odniesienia.