DYNASTIA (OD)NOWA. Na co to komu?
Od dłuższego już czasu słychać głosy, że Hollywood zjada swój własny (a czasem łapczywie pożera cudzy) ogon. Nie kręci się nic nowego, nic świeżego, leci się na starych schematach, najczęściej w nadziei na łatwy i duży zarobek. Remaki i rebooty zalewają małe i duże ekrany, budząc w widzu dawno zapomniane sentymenty i przeróżne reakcje.
Dwa lata temu platforma Netflix wpadła na pomysł, żeby wrócić do serialu Dynastia – soap opery sprzed czterdziestu lat, która święciła ogromne tryumfy nie tylko za oceanem, ale i u nas. Przyznaję – jestem w takim wieku, że sama aktywnie oglądałam ten serial, z wypiekami na twarzy śledząc losy rodziny Carringtonów. Kiedy usłyszałam o projekcie Netflixa, mruknęłam pod nosem „Apage!”, spodziewając się kolejnej nieudanej wydmuszki.
W zeszłym tygodniu, powodowana nadal niezidentyfikowanym impulsem, postanowiłam odpalić pierwszy odcinek pierwszego sezonu. Być może miał na to wpływ stan umysłu po obejrzeniu Baywatch z The Rockiem i Efronem – nie wykluczam. Dość, że zaczęłam przygodę z Dynastią Anno Domini 2017. I wiecie co? Świetnie się bawię.
Podobne wpisy
Jak już wspomniałam, pamiętam oryginał. Akcja skupiona wokół potężnej firmy Denver Carrington, z siwowłosym Blakiem na czele, któremu co i rusz szyki usiłowała popsuć demoniczna Alexis, a wspierała go dzielnie anielska Krystle, nadal gdzieś kołacze się pod moją czaszką. Obudzona w środku nocy nadal bez problemu wymienię wszystkie dzieci Blake’a i powiem, które wżeniło się w królewską rodzinę Mołdawii (sic!). Tym niemniej, zbyt dużego sentymentu nie mam. Wtedy to do mnie nie docierało, instynktownie jakoś przedkładałam Alexis nad Krystle – dziś wiem, że Carrington to był szowinistyczny zamordysta, z którym naprawdę nie chciałabym jadać przy jednym stole. Nie powiem, byłam bardzo ciekawa, jak z tak postawionymi postaciami poradził sobie Netflix.
Zrobił to, co tu dużo gadać po mistrzowsku. Wszystkie bez wyjątku postacie zostały przebudowane tak, że pasują do naszych czasów i obowiązujących trendów. Główny nacisk położony jest, o dziwo, nie na Blake’a, który w pierwotnej wersji niepodzielnie rządził w firmie, w domu i na ekranie, ale na jego córkę. Fallon, która czterdzieści lat temu była głupiutką, rozpuszczoną córeczką tatusia, teraz jest przedsiębiorczą młodą kobietą, która ma wykształcenie, ma wiedzę, ma ambicje. To ona jest osią fabuły, a Jeff Colby, poprzednio ulubieniec tatusia, jak skrojony na jej księcia z bajki, tym razem jest jej głównym przeciwnikiem, z którym przy pomocy wszelkich środków tańczy swój biznesowy taniec życia i śmierci. Elizabeth Gillies prowadzi swoją rolę brawurowo i z widoczną przyjemnością, co bez pudła przekłada się na zadowolenie widza.
Zapędzony do kąta Blake (Grant Show) jest w zasadzie postacią trzecioplanową. Próbuje czasami walnąć pięścią w biurko, ale otaczające go kobiety – Fallon i młoda żona, Crystal (w pierwszym sezonie wciela się w nią śliczna Nathalie Kelley) sterują nim, jak chcą. Blake gładko łyka to, że żona miała romans, że nazwisko, pod którym ją poznał, jest fałszywe, że jest sprawczynią zbrodni. Nawet jeśli zdobywa się na jakiś protest, jest on tłumiony szybko i skutecznie.