DUŻO DUŻEJ WODY, czyli filmy morskie, które musisz obejrzeć

Podwodne życie ze Stevem Zissou
Wesa Andersona cieplejsze i przyjaźniejsze spojrzenia na… cóż, penetrację oceanu. Właściwie film ten niczym nie różni się od jego pozostałych dokonań, za wyjątkiem faktu, że fabuła toczy się nad, pod i obok wody (a czasem w), a całość zadedykowano morskiemu pionierowi, Jacques’owi Cousteau, do którego zainteresowań czuć duże uwielbienie reżysera. Reszta przedsięwzięcia – wliczając w to doborową obsadę wcielającą się w ekipę różnorodnych, ekscentrycznych postaci, radosną ścieżkę dźwiękową, wszechobecny humor i barwne, geometrycznie wycyzelowane kadry – pozostaje w sumie taka sama, co zawsze, czyli niezwykle przyjemna. Do seansu w wannie jak znalazł (byleby tylko uważać na odbiornik i… korek). Plum!
Wielki błękit
Podobne wpisy
Morskie opus magnum (i w sumie jego twórcy, Luca Bessona, także). Opowieść o nurkach, delfinkach i przekraczaniu niemożliwych barier wręcz tonie w miłości do błękitnych fal – tutaj ukazanych we wszystkich odcieniach tego koloru. Już pierwsze ujęcia (paradoksalnie czarno-białe) wespół z fenomenalną muzyką Erica Serry dają poczucie obcowania z wyjątkowym, obcym, ale jakże nam bliskim światem, w który automatycznie chcemy się zanurzyć, a który pochłania bez reszty. Trudno, żeby powstało coś bardziej przekonującego człowieka do wodnej krainy (przynajmniej w fabule).
Wodny świat
A skoro już przy tym jesteśmy, to i Kevin Costner udanie skorzystał z dobrodziejstw rozległych połaci H2O w swym ambitnym projekcie – od początku trawionym przez sztormy, ostatecznie idącym na dno szybciej od RMS Titanica. Rozbuchana, morska epopeja o cywilizacyjnych niedobitkach żyjących pośród niekończącego się, falującego koloru navy blue jest być może lekko kiczowata i niezbyt mądra, ale przynajmniej cieszy oczy. Mimo wielu prób innych Hollywoodzkich gwiazd chyba nigdy wcześniej ani później nie było na ekranie tyle wody na raz, co właśnie tutaj. Imponujące (acz mogące powodować chorobę morską).
Wszystko stracone
Na koniec nieco bardziej kameralne ujęcie tematu, wielką wodę wykorzystujące do ukazania ludzkiej samotności, a solowy rejs Roberta Redforda jachtem jako wędrówkę w głąb i owszem, lecz samego siebie. Ta swoista alegoria starości nie jest być może niesamowicie porywającym kinem – również pod względem ukazania oceanu, przez większą część fabuły płaskiego i denerwująco wręcz spokojnego. Lecz – o ironio! – takie minimalistyczne podejście ukazuje jego ogrom i majestat w całej krasie. Ostatecznie całość warto obejrzeć, chociażby i w ramach poznawczych morskiego survivalu.
korekta: Kornelia Farynowska