search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

DOM NA PRZEKLĘTYM WZGÓRZU. Odtrutka na dwór w Bly

Krzysztof Walecki

19 października 2020

REKLAMA

Niedawna premiera Nawiedzonego dworu w Bly przyniosła większości widzów raczej spore rozczarowanie, zwłaszcza po znakomitym Nawiedzonym domu na wzgórzu tych samych twórców. Nie jestem w swej ocenie tak surowy jak Jan Dąbrowski, który recenzując nowy serial, dał mu 3/10, ale i ja uważam, że Mike Flanagan ze swoją ekipą nie przyłożyli się do zadania zaadaptowania (czy też zmiksowania) W kleszczach lęku i innych opowieści o duchach Henry’ego Jamesa tak, jak zrobili to dwa lata wcześniej z Nawiedzonym domem Shirley Jackson. Egzystencjalny smutek niespełnionego, nagle przerwanego życia oraz związana z tym tragedia tych, którzy pozostali, są ponownie podstawą horroru, ale tym razem to nie działa, groza gdzieś uleciała. W przypadku historii o nawiedzonym domostwie jest to rzecz wręcz niewybaczalna. Doceniam ambicje Flanagana, ale czasem tym, co widzowie chcą najbardziej zobaczyć w tego typu opowieściach, jest prosty schemat oparty na efektownym straszeniu uwięzionych w domu bohaterów. Rozczarowanie netfliksowym serialem sprawiło, że przypomniałem sobie o filmie, który pod wieloma względami stanowi jego całkowite przeciwieństwo.

W 1999 roku Joel Silver, Robert Zemeckis i Gilbert Adler założyli Dark Castle Entertainment, oddział firmy produkcyjnej Silver Pictures, w swej nazwie nawiązujący do nazwiska Williama Castle’a, twórcy B-klasowych horrorów z lat 50. i 60. Panowie współpracowali ze sobą już przy okazji serialowych Opowieści z krypty, których geneza również sięgała połowy ubiegłego wieku, mając swój początek w komiksach wydawnictwa EC. Tym samym ich nowe przedsięwzięcie można było uznać za kontynuację zainteresowań bardzo konkretną odmianą horroru, krwawego, groteskowego, ale i pełnego czarnego humoru. Z solidnymi budżetami w przedziale 20-40 milionów dolarów, uznanymi aktorami w obsadzie, efektowną oprawą wizualną, a przede wszystkim zamiłowaniem do fantastycznej makabry Dark Castle proponował widzom – przynajmniej w założeniu – atrakcyjniejszy rodzaj horroru od tego, który naówczas gościł w amerykańskich kinach (a był to czas, kiedy slasher wrócił do łask za sprawą Krzyku, zaś wystawne gotyckie filmy grozy przestały się podobać). Ich inauguracyjnym tytułem był Dom na przeklętym wzgórzu w reżyserii Williama Malone’a.

Ten luźny remake filmu Castle’a z 1959 roku opiera się na podobnych założeniach co oryginał – grupka nieznajomych otrzymuje zaproszenie do spędzenia nocy w nawiedzonym domu za pokaźną sumkę pieniędzy (w starej wersji jest to 10 tysięcy dolarów dla każdego, w nowej okrągły milion). Nie wiedzą jednak, że ich gospodarz i jego żona nienawidzą się do tego stopnia, że być może bardziej od duchów goście powinni bać się toksycznych małżonków. Z drugiej strony dom faktycznie sprawia niepokojące wrażenie – swą konstrukcją niemal wyrasta ze wzgórza, ale to jego niesławna historia miejsca, w którym mieścił się szpital psychiatryczny aż do buntu pacjentów i rzezi niemal całego personelu w latach 30., może budzić lęk. Wkrótce czwórka gości, zarządca posiadłości oraz ci, którzy ich rzekomo zaprosili, zostają zamknięci w domu w ramach towarzyskiej zabawy.

Film otwiera czołówka przywodząca na myśl dokonania braci Quay w animacji poklatkowej, zilustrowana znakomitym, ponurym motywem przewodnim Dona Davisa. Celnie nadaje ona ton dla reszty obrazu, który niemal od początku sugeruje obecność złowieszczej, fantastycznej siły zamieszkującej tytułowy dom. Mimo to scenariusz Dicka Beebe’a (wg pierwotnego skryptu Robba White’a) przez długi czas nie rezygnuje z pytania o faktyczny udział duchów, opierając się na zwrocie akcji z oryginalnego filmu, ale również rysunku bohatera granego w remake’u przez Geoffreya Rusha.

W pierwowzorze główną rolę organizatora upiornej zabawy zagrał Vincent Price, ikona kina grozy, z jednej strony aktor, który potrafił nasycić swe postaci niemal arystokratyczną pozą, z drugiej nierezygnujący ze sporej dozy ironii i dystansu nawet wtedy, gdy wcielał się w łajdaków. Teatralność jego gry doskonale pasowała do reżyserowanych przez Rogera Cormana adaptacji prozy Edgara Allana Poego, czy też właśnie do B-klasowego repertuaru Castle’a. Tę samą rolę w nowej wersji gra Rush i mógłby być on jedynym powodem, dla którego warto obejrzeć nową wersję. Jego Stephen Price wziął od swego poprzednika nie tylko nazwisko, ale też wygląd (mimo że pierwotnym zamiarem Rusha było upodobnienie się do… Johna Watersa) i rodzaj scenicznej maniery, aktorzenie na pożytek publiki nieświadomej tego, że nią jest. Równocześnie jest to coś, co główny bohater mógł odziedziczyć po twórcy oryginalnego filmu. William Castle był bowiem lepszym marketingowcem niż filmowcem – oferował polisy na życie, realizowane w wypadku śmierci ze strachu podczas seansów jego horrorów, zawieszał nad widownią latające szkielety, montował pod siedzeniami kinowych foteli wibrujące urządzenia. Ekranowy Price jest właśnie takim genialnym przedsiębiorcą-showmanem, który żyje z napędzania ludziom strachu.

REKLAMA