search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

OPĘTANIE. Solidny horror ze świetnym Kevinem Baconem

Opętanie z 1999 roku nie miało szczęścia do swojej daty premiery, która odbyła się na dwa miesiące po rewolucyjnym stylistycznie Blair Witch Project.

Jacek Lubiński

27 października 2023

OPĘTANIE Solidny horror ze świetnym Kevinem Baconem
REKLAMA

Oryginalna nazwa filmu Davida Koeppa – Stir of Echoes – to swoista gra słów, które właściwie trudno z sensem przetłumaczyć na język polski przy zachowaniu odpowiedniej drapieżności pierwowzoru. Niemniej szkoda, że rodzimi dystrybutorzy zdecydowali się na wprowadzenie go do kin pod tytułem kojarzonym dotychczas jednoznacznie z kontrowersyjnym tworem Andrzeja Żuławskiego. Taki zabieg z pewnością nie przysłużył się popularności adaptacji książki Richarda Mathesona – twórcy odpowiedzialnego za takie perełki gatunku, jak The Box. Pułapka, Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza, Trilogy of Terror, Poskromienie złoczyńcy, Studnia i wahadło oraz Dom Usherów. Film, w którym pojawiają się także mrugnięcia okiem do fanów klasyki pokroju Całunu mumii i oryginalnej Nocy żywych trupów, już i bez tego miał sporo problemów z dotarciem do szerszej publiczności. 

Opętanie z 1999 roku nie miało wszak szczęścia do swojej daty premiery, która odbyła się na dwa miesiące po rewolucyjnym stylistycznie Blair Witch Project i zaledwie miesiąc po ogromnym sukcesie zaskakującego Szóstego zmysłu. I chociaż film Koeppa – na co dzień uznanego scenarzysty chociażby Parku Jurajskiego czy, pozostając w temacie, ostatniej Mumii – na bazie popularności ówczesnego kina grozy (tryumfy święciła wtedy przecież jeszcze seria Krzyk) zdołał niemal dwukrotnie zwrócić swój skromny, dwunastomilionowy budżet, to ostatecznie mocarna konkurencja nie pozwoliła mu rozwinąć skrzydeł i samoistnie stać się współczesną klasyką (do której same wszak przeszła).

Zresztą nie tylko przynależność gatunkową Opętanie dzieli z filmem M. Nighta Shyamalana, ale i tematykę. W obu tych produkcjach mamy dziecko, które potrafi rozmawiać z duchami; w obu trzeba także rozwiązać zagadkę pewnej zbrodni, przy okazji niejako nawracając na właściwą drogę starszego mentora (tutaj ojca). Jednocześnie projekt Koeppa, przy którym ręce/pióro/klawiaturę maczał jeszcze współtwórca kultu Siedem, Andrew Kevin Walker, nie osadza swojego fabularnego ciężaru na ciągłym zaskakiwaniu widza, przy powyższych tytułach wypadając bardzo konwencjonalnie. Twisty i owszem, istnieją, ale pod wieloma względami jest to typowy straszak dziejący się na typowych amerykańskich przedmieściach, wśród typowych rodzin klasy… cóż, w tym wypadku jawnie robotniczej.

Konkretnie jest to Chicago (gdzie też i nakręcono w całości zdjęcia, za które odpowiada Fred Murphy – dobry znajomy Kevina Bacona z planu Morderstwa pierwszego stopnia, późniejszy autor wyglądu klimatycznej Przepowiedni z Richardem Gere’em). Tam do jednego z domu w – wedle słów mieszkańców – porządnej dzielnicy wprowadziła się niedawno rodzina Witzkych: Tom (Bacon), Maggie (Kathryn Erbe) i mały Jake (Zachary David Cope). Początkowo nikt nawet nie przywiązuje większej uwagi do tego, że Jake rozmawia z jakimś niewidzialnym przyjacielem. Ale gdy w trakcie jednej z imprez Tom poddaje się hipnozie przeprowadzonej przez przyjaciółkę Maggie – Lisę (charakterystyczna Illeana Douglas) – sielanka się kończy.

Tom zaczyna miewać niezwykle realistyczne koszmary – i to zarówno we śnie, jak i na jawie. A w nich objawia mu się dziwaczna postać dziewczyny, która wyraźnie chce mu coś przekazać. Wpierw Tom zaczyna wariować (a co jak co, ale Bacon wariować potrafi fantastycznie), potem próbuje pozbyć się jakoś nowo nabytej, niezależnej od jego chęci umiejętności, a w końcu odczytanie przekazu staje się jego obsesją, której nikt nie rozumie, a która doprowadza rodzinę na skraj granicy zdrowia psychicznego. Jedynie Jake z rozbrajającą szczerością stwierdza, że przecież nie ma się czego bać…

Nad fabułą można by jeszcze trochę dywagować bez obaw, iż zdradzi się za dużo. Jak wspominałem, film ten potrafi zaskoczyć, lecz czyni to wyjątkowo nienachalnie, wręcz naturalnie. Kolejne rewelacje są tu tylko logicznym dopełnieniem historii, której możemy jedynie przyklasnąć z szacunkiem dla dobrze wykonanej roboty, a nie pozostawiającymi nas ze szczęką na podłodze prawdami objawionymi, których nie spodziewała się nawet hiszpańska inkwizycja. Podobnie jak w Szóstym zmyśle, tak i tutaj u podstaw leży przejmujący dramat, który spowito gęstą atmosferą nieprzeniknionej tajemnicy i skontrastowano z nadnaturalnymi okolicznościami. No i wypełniono realizacyjnymi trickami. Jeśli bowiem Opętanie było z czegoś znane w okolicach premiery, to właśnie z oryginalnej sfery wizualnej.

A dokładniej ze scen z duchem, który porusza się w naprawdę dziwaczny sposób, godny niektórych wizji samego Davida Lyncha. Osiągnięto ten efekt zresztą równie tanimi, tak samo śmiesznie prostymi sposobami. Szczęśliwie to nie jedyny atut całego filmu, którego pozostałe sztuczki audio-wizualne – wliczając w to nigdy niewydaną, klasycznie horrorową muzykę Jamesa Newtona Howarda (i towarzyszący jej przebój Paint it Black) – zaliczyć należy już tylko do miana solidnego, lecz tworzącego jak najbardziej porządny, niepokojący klimat filmu rzemiosła. Tak samo przyzwoicie spisują się pozostałe elementy tej produkcji, na czele z barwną galerią postaci drugiego planu, na który składają się tacy wyjadacze jak Kevin Dunn, a także między innymi Mary Kay Cook, Jennifer Morrison i pachnąca słowiańskimi korzeniami Lusia Strus.

opętanie kevin bacon

Oczywiście to wszystko nie miałoby prawa bytu, gdyby nie naprawdę dobrze poprowadzone wątki rodzinne i brylujący w nich Kevin Bacon, który nie tylko z ekranową żoną i dzieckiem, ale nawet z kawałkiem ziemi i łopatą nawiązuje pełne chemii relacje, elektryzując swoją obecnością już od pierwszych scen. To zdecydowanie jego show, dla niego wart niejednego seansu. Ten charakterystyczny, lubiany aktor poraża charyzmą i mimo iż bynajmniej nie wynosi tego filmu na jakiś wyższy poziom, to zalicza naprawdę dobry występ – według słów nieodżałowanego Rogera Eberta jeden z najlepszych w karierze.

Abstrahując jednak od sympatycznej postaci Toma i stojącego za nim kozaka Kevina, również i sam film otrzymał generalnie dobrą prasę, czemu nietrudno się dziwić. Ta niespełna stuminutowa opowieść ma wszystko to, czego można wymagać od dobrego kina grozy: napięcie, akcję, krew, przemoc, zagadkę, seks, odrobinę obłędu skrytego w kadrach, zgrabnie stopniowanej niepewności oraz trochę strachu i odrobiny przyjemnego humoru na rozluźnienie – wszystko w odpowiednich dawkach, wysokiej próby i z tak bardzo pożądanym w gatunku znaczkiem kategorii R.

opętanie

Zabrakło jedynie może nieco mniej sztampowego rozwiązania, które razi okolicznościami, dosłownością, prostotą. Szkoda również trochę niewykorzystanego potencjału świata przedstawionego. Nagłe, pachnące mocno Lśnieniem wprowadzenie do fabuły innego bohatera – co ciekawe, również czarnego, łysego – z nadnaturalnymi zdolnościami, do których tradycyjnie dołączono instrukcję obsługi, oraz równie szybkie porzucenie go, dają wraz z ostatnimi ujęciami jednoznacznie do zrozumienia, że twórcy celowali w (być może niejedną) kontynuację.

Ta ostatecznie nadeszła w postaci naciąganej produkcji telewizyjnej z 2007 roku, o typowo VHS-owym tytule – Opętanie: Powrót do domu. Pierwotnie nazwany The Dead Speak nie ma jednak na dobrą sprawę wiele wspólnego z oryginałem, nawiązując do niego praktycznie tylko pojawiającą się na dalekim tle postacią Jake’a – granego w dodatku przez innego aktora, bowiem Zachary David Cope bynajmniej nie próbował podążać śladami Haleya Joela Osmenta i występ w Opętaniu pozostaje jedynym filmem w jego résumé (no dobra, wprawne oko dostrzeże go także w jednej ze scen starszej o rok komedii Od wesela do wesela, ale trudno uznać to za rolę).

To, czego nie udało mu się zdobyć w kinach, Opętanie nadgoniło na rynku domowym, z czasem zyskując wierną bazę fanów i status może nie tyle pozycji kultowej, co jednego z najlepszych horrorów lat 90. Lecz nawet jeśli wyjdziemy poza ten magiczny okres, blisko dwudziestoletni już film wypada na tle większości współczesnych straszydeł nad wyraz porządnie. Można się z tym oczywiście nie zgadzać, ale w nim naprawdę drzemie coś, co sprawia, że nie można się oderwać…

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA