DOGVILLE. Przypowieść czy żart?
Cóż, gdyby fabuła ta została przedstawiona w tradycyjny, powiedzmy hollywoodzki, sposób, byłby to widowiskowy komercyjny “wyciskacz łez” z mocną, czarno-białą puentą. Historię tę von Trier umieścił jednak w zupełnie innej, zaskakującej formie. Film został podzielony na dziewięć rozdziałów poprzedzonych prologiem. Każdy rozdział opatrzony jest przeważnie dosyć rozwlekłym tytułem. Graficzny podział filmu i napisy to oczywiste odwołanie do kina niemego. Przydługawe tytuły natomiast przywodzą mi na myśl angielskie powieści łotrzykowskie z XVIII wieku, takie jak na przykład “Historia życia Toma Jonesa” Henry’ego Fieldinga, w których tytuły rozdziałów stanowiły jakoby skrót ich zawartości. Zresztą odniesień do tego typu powieści przygodowych w Dogville można znaleźć więcej. Głównym ich elementem wspólnym jest oczywiście zdystansowany, wszechwiedzący Narrator, który dosyć ironicznie komentuje rozgrywające się wydarzenia i często w zgryźliwy sposób tworzy obraz społeczeństwa Dogville, a w uogólnieniu, całych “US of A”. Tyle że bohaterom filmu nie jest zbytnio do śmiechu, a cała fabuła nie przypomina lekkiej opowiastki a’ la Tom Jones, lecz raczej poważny wywód filozoficzny o ludzkiej naturze. Graficzne ramy filmu to nie jedyne zaskoczenie dla widza.
Kolejnym i najbardziej uwypuklonym zabiegiem formalnym jest dwuwymiarowe, rysunkowe przedstawienie tytułowego miasteczka. W prologu, gdy Narrator przedstawia Dogville i jego mieszkańców, widzowie mają możliwość przyjrzenia się mieścinie z lotu ptaka. Ich oczom ukazuje się plan “miasta” rozrysowany kredą na podłodze studia, z zaznaczeniem “domostw” poszczególnych bohaterów, nazw ulic oraz bezpośredniego otoczenia miejscowości. Jedyne przedmioty “prawdziwe”, czyli trójwymiarowe, to te, które funkcjonują jako “rekwizyty” niezbędne do opowiedzenia historii. Mamy zatem “ławkę staruszek”, na której będą przesiadywać niektóre z postaci opowieści, dzwon wybijający godziny, witrynę sklepową najdroższego sklepu w Dogville, czy ruiny młyna, w których znajdzie schronienie Grace. Pozostałe, mniej istotne obiekty, zostają jedynie naszkicowane – włącznie z psem Mojżeszem i krzakami agrestu. Konwencja umowności dominuje przez cały film – bohaterowie pantomimicznymi gestami odgrywają otwieranie i zamykanie drzwi czy zrywanie owoców. Bertolt Brecht, Samuel Beckett, egzystencjalizm – to chyba główne i najbardziej widoczne w filmie odniesienia do tradycji teatru.
Czas się teraz zastanowić, co nam taka mieszanka formy i treści daje. Z jednej strony mamy najeżoną symboliką historię o moralności, hipokryzji i małomiasteczkowości, jak również, przez symboliczne przedstawienie mieszkańców Dogville, zjadliwą demaskację American Dream. Sama nazwa miasta, Dogville, czyli “Psie miasto”, również niesie w sobie wiele znaczeń, a do jej pierwszego członu można znaleźć w filmie kilka odniesień. Mamy zatem wypowiedź jednego z bohaterów, Chucka, według którego miejscowy pies, Mojżesz, powinien być karmiony samymi kośćmi, aby mógł właściwie strzec miasta. Tom, chociaż pisze powieść o miasteczku zbliżonym do Dogville, nie chce nadać mu takiej samej nazwy, gdyż potrzebuje bardziej uniwersalnej. Grace porównuje złych ludzi do psów, gdyż tak jak one postępują zgodnie ze swoją naturą i dlatego właśnie są godni współczucia. Jej ojciec uważa natomiast, że właściwe traktowanie psów nie powinno być związane z wybaczaniem, lecz dyscypliną, “trzymaniem na smyczy”, gdyż jedynie wówczas można je czegoś nauczyć. Grace w Dogville została przez jego mieszkańców potraktowana właśnie jak taki pies, uwiązana na smyczy, aby pokazać jej, gdzie jest jej miejsce. Sytuacja ta jest o tyle paradoksalna, że to właśnie społeczność Dogville, a nie Grace, jest owymi psami, o których ojciec dyskutuje z córką. Grace w stosunku do mieszkańców “Psiego miasta” zastosowała obydwie wspomniane “metody” – najpierw kierowała się współczuciem i wybaczaniem, w ostatecznym rozliczeniu postanowiła jednak dać im srogą nauczkę właśnie za postępowanie zgodnie z ich ewidentną prawdziwą naturą. Mojżesz, jedyny “rzeczywisty” pies wśród psiarni Dogville, jest natomiast jedyną istotą, która przeżywa pożar miasta. Grace oszczędza go, a jego wrogość w stosunku do niej tłumaczy tym, że kiedyś zabrała mu kość. W ten sposób po raz kolejny powraca do miłosiernego wybaczania innym. Mniej lub bardziej symbolicznych wypowiedzi na temat ludzkości zapewne można by się było doszukać więcej. W zasadzie cały film z powodu wyniosłych dialogów, mocno przerysowanych i jednolitych postaci oraz jasno sformułowanego problemu moralnego można by uznać za uniwersalną przypowieść, egzemplum traktujące o kondycji duchowej człowieka. Byłaby to wówczas dodatkowo przypowieść w przypowieści odzwierciedlająca strukturę chińskich szkatułek, gdyż taką przypowieść-ilustrację “na potrzeby” swoich zapędów filozoficznych tworzy także Tom, skutecznie do tego wykorzystując uciekinierkę.
W takiej interpretacji zastosowanie przez Triera opisanej formy byłoby uzasadnione, gdyż podporządkowane treści historii. Uzasadnione byłoby przedstawienie domów bez ścian, dachów, okien i drzwi, ponieważ w tak małej społeczności są one niepotrzebne: wszyscy przecież wiedzą wszystko o wszystkich, a jeśli istnieją jakiekolwiek tajemnice, to tylko “publiczne”. “Rysunkowe wersje” psa Mojżesza i krzaków agrestu można by było uzasadnić tym, że opowieść dotyczy ludzi, dlatego też wszelkie inne “formy życia” zostały zredukowane do minimum, aby skupić uwagę widzów na głównym temacie. Wówczas dostalibyśmy uniwersalną przypowieść o tematyce zbliżonej do doskonałej Maleny Giuseppe Tornatore, czy niezliczonych innych filmów, włącznie z milionem produkcji telewizyjnych, traktujących z mniejszym lub większym powodzeniem o pokrewnych rozterkach ludzkości. Ale czy na pewno? No bo przecież, z drugiej strony, mamy ten cudaczny podział graficzny i irytującą czasami dwuwymiarowość oraz umowność, które bardziej rozpraszają zamiast koncentrować. Mamy jednolitych i wyolbrzymionych do bólu bohaterów lubujących się w nienaturalnych dialogach (pod tym względem niedoścignionym mistrzem okazuje się po raz kolejny Tom). Mamy wreszcie dosyć dziwne, jakby niewspółmierne do całości zakończenie, które ma niewiele wspólnego z moralną nauką, jaka powinna zostać skierowana do mieszkańców Dogville, nie mówiąc już o ironicznych i często kąśliwych komentarzach Narratora, który na całą historię patrzy raczej z pobłażaniem niż zainteresowaniem. I wreszcie – nie daje mi spokoju fakt, że w innym “opakowaniu” ten “moralitet” stałby się iście hollywoodzką produkcją. Zatem czy Dogville jest oryginalnym, acz kolejnym uniwersalnym egzemplum o ludzkiej naturze, czy też jeszcze jedną prześmiewczą karykaturą prowokatora Larsa? “Antystudium” wyświechtanej tematyki filmowej? Trudno powiedzieć, a na jednoznaczną odpowiedź reżysera nie ma co liczyć. Nie udziela nam jej również Narrator, który zapewne jest alter ego samego twórcy. Niemniej jednak, znając dotychczasowe “wybryki” von Triera, skłaniałabym się do tej drugiej interpretacji, chociaż przy pierwszych refleksjach tuż po obejrzeniu filmu z miejsca ją odrzuciłam. Nie jest to jednak film, który można szybko zaszufladkować i wyrzucić z pamięci. I o to chyba właśnie chodzi.
Tekst z archiwum film.org.pl.