Pełnometrażowy anglojęzyczny debiut – Labirynt – to nie bez powodu najsłynniejszy film Kanadyjczyka. Villeneuve potwierdził, że jest kimś znacznie więcej niż rzemieślnikiem. Reżyser wiele wydobył z skonwencjonalizowanego gatunku, jakim jest kryminał. Potrafił odświeżyć jego formułę. Labirynt ma zaskakujący scenariusz. Kilka tropów prowadzi donikąd, a akcja niespiesznie zmierza do mocnego zakończenia. Tematami filmu nieraz stają się samo wyczerpujące oczekiwanie i bezsilność: czy to służb, czy zdesperowanych rodziców. Przez fabułę Labiryntu przeprowadza nas trójka charyzmatycznych postaci w wyrazistych kreacjach Hugh Jackmana, Paula Dano i Jake’a Gyllenhaala. Jeśli za pomyłkę można uznać, że Akademia nie przyznała temu ostatniemu choćby nominacji, tak skandalem jest brak statuetki za zdjęcia dla Rogera Deakinsa. Operator nadaje obrazowi niezwykłą plastykę, niebieskawa tonacja barwna wzmaga mrok, ale przede wszystkim roztacza nad światem aurę lirycznej dekadencji. Sposób, w jaki Deakins operuje światłem, w wielu scenach wydaje się wręcz natchniony. Szczególnie w momencie schwytania przez policję Paula Dano na stacji benzynowej czy końcowej sekwencji, gdy krwawiący Gyllenhaal ratuje niedoszłą ofiarę, wioząc ją podczas deszczowej nocy do szpitala. Labirynt to niewątpliwie jeden z najlepiej sfotografowanych filmów ostatnich lat. To pierwszorzędny thriller, który niedługo będzie stawiany w jednym rzędzie z Siedem Davida Finchera i Milczeniem owiec Jonathana Demme’a.
W intrygującym Wrogu Villeneuve ponownie współpracował z Gyllenhaalem. Schizofreniczność głównego bohatera, duszna atmosfery może przypominać twórczość Davida Lyncha, a labiryntowość narracji kojarzyć się może z filmami Wojciecha Hasa. Villeneuve w zawiły sposób obrazuje rozdwojenie osobowości. Adam i Anthony to tylko pozorne przeciwieństwa. Obaj lęk wobec ojcostwa wyrażają identycznie: ucieczką i wyparciem, jedynie zakamuflowanymi pod innymi strojami. Jeden z nich ubiera swoje emocje w kostium pewnego siebie macho, drugi chowa się za sylwetką sfrustrowanego życiem neurotyka. Oby Wróg nie był ostatnim wspólnym projektem Denisa Villeneuve’a z Gyllenhaalem.
Mające premierę w 2015 roku Sicario uważam za pierwszą wpadkę kanadyjskiego reżysera. To film o znikomej dramaturgii i pozbawiony charakternych postaci, pomimo gwiazdorskiej obsady. Nie sprawdza się jako relacja z funkcjonowania amerykańskich służb, ponieważ całe śledztwo zostaje strywializowane. Nie jest to też wnikliwy moralitet. Ostatnie scena to znana teza o względności moralnej – od jej postawienia film powinien się co najwyżej rozpoczynać, a nie na nią wieńczyć. Dwie sceny akcji nie wystarczają, by uznać Sicario za kino sensacyjne, a palenie papierosów to zdecydowanie za mało interesująca cecha, by tylko na niej budować angażujący portret psychologiczny głównej bohaterki. Sicario jest słynne przede wszystkim z gęstego klimatu. Nie chcę mu tego atutu całkowicie odmówić, bo w kilku momentach rzeczywiście robi się duszno. To dla mnie wciąż za mało. Villeneuve robił co mógł, ale nie dało się wydobyć z tego scenariusza więcej. Sicario za sprawą fabularnej konstrukcji i inscenizacją sekwencji nie może uniknąć porównań do Wroga numer jeden. Niestety przy produkcji Bigelow jawi się dla mnie jako wyblakła, pozbawiona pazura kopia.
Nowy początek jest pierwszym podejście Denisa Villeneuve’a do kina science fiction. To dobra historia w sensowny sposób bawiąca się w czasem. Tak pod względem budowania dramaturgii, ale również jako czysto narracyjny, artystyczny zabieg. Nowy początek ma całkiem udaną, intrygującą, dającą do myślenia fabularną woltę. To jednak kino przede wszystkim o mocnym wydźwięku pacyfistycznym, umocowanym w refleksji nad współczesnością. Chodzi w nim o porozumienie/brak porozumienia między ludźmi, mniej o tę na linii człowiek-przybysze z kosmosu. Film Villeneuve’a to oczywiście kino science fiction, ale koncepcyjnie zupełnie inne od totalnego, kreacyjnego świata Łowcy Androidów, wymagającego znacznie większych środków i twórczej fantazji.
Przyszłość
Denis Villeneuve został hucznie ogłoszony reżyserem sequela Łowcy androidów. W jego wcześniejszych filmach odnajdziemy kilka składowych kojarzonych z arcydziełem Ridleya Scotta. Opresyjność miejskiej przestrzeni potrafił oddać we Wrogu, tam również pojawia się tożsamy z Łowcą androidów temat kryzysu podmiotowości. W Next Floor potrafił nadać obrazowi niezwykłą plastykę i głębię. Villeneuve w ponadprzeciętny sposób umie również prowadzić kryminalną intrygę, co udowodnił na planie Labiryntu.
Jeśli jedną z najważniejszych cech obrazu Scotta jest wyczuwalna w nim nieokreślona tajemnica, to siła Pogorzeliska również wynika z ulokowanej w jądrze tego filmu zagadki, wypartej prawdy, którą dwójka głównych bohaterów musi się rozszyfrować. Chciałbym jednak, by Villeneuve zrobił Łowcę androidów 2049 po swojemu. By z użyciem tych samych instrumentów zagrał inną melodię, unikając nostalgicznych tonów. Optymizmem napawa fakt, że za zdjęcia odpowiadać ma wielki Roger Deakins, jak nikt inny potrafiący nadać filmom wizualnej unikatowości. Ten operator powinien przynajmniej dorównać wielkiemu osiągnięciu Jordana Cronenwetha z 1982 roku.
Denis Villeneuve przez dwadzieścia lat reżyserskiej kariery konsekwentnie, kroczek po kroczku, wzmacniał swoją pozycję w światowej kinematografii. Właśnie nadszedł czas, by zmierzył się z prawdziwą legendą.
Krótkie opinie o filmach Denisa Villeneuve’a.
32nd Day of August on Earth – interesujący debiut trzydziestojednoletniego Denisa Villeneuve’a. Podobieństwa do twórczości Jean-Luc Godarda z lat sześćdziesiątych wskazują, na jakim kinie Kanadyjczyk się wychował. Jego film w żadnym wypadku nie jest prostą postmodernistyczną zabawą w cytowanie, ale samodzielnym filmowym dziełem, nad którym jedynie unosi się duch Francuskiej Nowej Fali. 7/10
Maelström – przewrotna baśń i narracyjny eksperyment. Jeden z najciekawszych obrazów w dorobku Denisa Villeneuve’a. Niebanalny psychologiczny portret głównej bohaterki, w którą wcieliła się wspaniała Marie-Josée Croze. Maelström wymaga od widza chwili cierpliwości na przyjęcie jego konwencji. Zostaje to jednak później po stokroć wynagrodzone. 8/10
Politechnika – najdojrzalszy i najpoważniejszy film Kanadyjczyka. Możliwe, że to jego szczytowe osiągnięcie. Politechnika to wnikliwa analiza wstrząsających wydarzeń z 1989 roku w Montrealu. Villeneuve przeprowadza tę relację z kilku perspektyw. Z niezwykłym wyczuciem prowadzi narrację, przeskakując między kolejnymi bohaterami. To film bardzo podobny do Słonia Gusa Van Santa, jednak moim zdaniem więcej wydobywający z tej samej formuły. Wielkie kino. 9/10
Pogorzelisko – przełom w karierze Villeneuve’a. Wzorowa filmowa robota. Kanadyjczyk z autora przemienił się w rzemieślnika bieglejszego niż całe zastępy hollywoodzkich wyrobników. 9/10
Labirynt – absolutna czołówka współczesnych thrillerów. Villeneuve przeprowadził skuteczną reanimację tego gatunku, tchnął w niego życie. Koniecznie trzeba wspomnieć, że miał przy sobie przebojowego Jake’a Gyllenhaala i natchnionego Rogera Deakinsa. 9/10
Wróg – Denis Villeneuve bawi się w psychoanalityka, naśladując schizofreniczne kino Davida Lyncha. Każdy kadr Wroga ma być symbolem, metaforą bądź zagadką. To jednak zmyślne i nieprzeintetelektualizowane dziełko, którego klimat można kroić nożem. 8/10
Sicario – wyraźnie najsłabszy film Denisa Villeneuve’a. Nijaki i mdły scenariusz. Gwiazdorska obsada zapowiadała konflikt charakterów. Niestety tego nie dostaniemy. Chyba wszyscy na plan Sicario trafili przypadkiem. Kryminalna intryga? Ciekawsze jest szukanie kluczyków do auta. 4/10
Nowy początek – więcej niż przyzwoite kino science fiction. Oparte na intrygującym czasowym paradoksie, wyegzekwowanym całkiem przekonująco. Film jest oparty na dwóch dramatycznych osiach: historii prywatnej i historii ludzkości. Ten pierwszy wygrany jest pierwszorzędnie, drugi nieco kuleje a kilka widocznych fabularnych skrótów nie razi aż tak bardzo. Nowy początek to solidne, satysfakcjonujące kino. 7/10
korekta: Kornelia Farynowska