search
REKLAMA
Ranking

Davidzie, krocz ze mną. Ranking filmów w klimacie twórczości reżysera Miasteczka Twin Peaks

Tomasz Bot

19 maja 2017

REKLAMA

David Lynch – papież mroku, król surrealizmu, filmowy hipnotyzer i eksperymentator – zapowiedział właśnie koniec swej przygody z kinem. Dla wielu widzów to cios. Reżyser zaczynał jako twórca dziwnych krótkometrażówek i obrazu Głowa do wycierania, który zrobił furorę, kiedy zaczęto go wyświetlać w kinach o północy. Potem przyszły przeróżne tytuły: kinowe, telewizyjne; absolutnie kultowe filmy i ambitne klapy. Lynch próbował różnych gatunków i konwencji, ciągle zaskakując, szokując i inspirując. Jego nazwisko stało się znane na całym świecie – nie tylko w kręgach smakoszy ambitnego kina. Jak wyznał niedawno, nie umie się już odnaleźć w obecnym systemie produkcji.

Jednocześnie świat wstrzymał oddech przed premierą trzeciej serii Miasteczka Twin Peaks. Oto przed nami jeden z bardziej śmiałych powrotów w historii telewizji. Arcykultowy serial zostanie dokończony po 25 latach. Premiera już za chwilę. Można bez cienia przesady rzec, że spora część świata dałaby się pokroić jak placek z wiśniami za możliwość sprawdzenia, czy Bob nadal harcuje po Twin Peaks i jak się mają starzy znajomi. Zdarzyć się może wszystko: wielka klapa, wielki powrót, dziwactwo, które wprawi wszystkich w osłupienie. Trudno powiedzieć, co będzie dalej z Lynchem. Może skupi się na reżyserowaniu telewizji. Może na swojej karierze muzycznej czy  malarskiej. Może też pojawi się jeszcze oferta tak kusząca i niezwykła, że powróci jednak jako twórca kinowy.

Bez względu na to, którą opcję wybierze, pozostanie legendą. Gdyby nie on, wiele obrazów braci Coen, Davida Cronenberga, Nicholasa Windinga Refna i innych twórców wyglądałoby inaczej. Styl Lyncha zainfekował kino, telewizję, a także świat reklamy i teledysków. My zajmiemy się filmami, które mają w sobie wyraźny lynchowski pierwiastek. Przed państwem seria obrazów tajemniczych i niepokojących.

Nieruchomy poruszyciel. Polska jako Lynchlandia, czyli strasznie i perwersyjnie w Wałbrzychu

Polski akcent w zestawieniu. Zły właściciel huty i jego pracownica. Sado-masochistyczna relacja. Atmosfera miasta-pułapki i zjazdu do piekła. To ambitna porażka. Film, który z poziomu konceptu wygląda interesująco. Lynchowska optyka jako światło rzucane na polską przemoc, religijność i kult dominacji.

Sceny i sytuacje jak z programu 997 przetworzone w transową opowieść o upadku. Jednych szokowało tutaj nagromadzenie sadyzmu, innych – brak morału, oczyszczenia, przeciwwagi dla zła. Pozostałych – nachalne, częste i manieryczne korzystanie z rekwizytorium Lyncha. Dla mnie wszelkie te “uchybienia” to żaden problem. Gorzej, że nie ma tu żadnego życia, żadnych prawdziwych bohaterów. Tak, miało być meta i wiadomo, to film o maskach. No, a poza tym ważniejsze są tu idee; postaci to tylko ich egzemplifikacje. I tak, koncepcja nie była zła, a ambicje szerokie w barach, bo widzowie Wajdy czy Zanussiego mieli tu pewnie przeżyć szok poznawczy, a ci od Klanu oblać telewizor wodą święconą. Tyle że… Mimo wszystko oglądamy film i  jako zbiór ruchomych obrazków Poruszyciel męczy i narzuca się tak bardzo, że zastanawiasz się, czy to jednak nie jest sen. Jeden z gorszych i bardziej pretensjonalnych, jakie miałeś.

Fear X. Drive to Lynch

Mniej znany film twórcy Drive. Nicholas Winding Refn jest wielkim fanem kina i wszystkiego, co w nim charakterne. Z tej okazji jest też fanem Lyncha, co zresztą widać w większości jego enigmatycznych, przestylizowanych obrazów. Fear X zdaje się być najbardziej lynchowski w karierze Duńczyka.

Zabito ciężarną żonę ochroniarza. Wdowiec próbuje rozwikłać sprawę. Obsesyjnie przegląda taśmy z monitoringu. Niespodziewanie na trop zawiodą go jego sny. Estetycznie mamy tu cacuszko. Niepokojące wnętrza, perfekcyjna praca kamery, mrok i cień, które w pewnych scenach pochłaniają postacie. Fabuła  jest pretekstowa, co pewnie wyraźniej rzucałoby się w oczy, gdyby nie mocna, przekonująca rola Johna Turturro. Tym filmem Refn chciał zawojować świat. Nie udało się; to miało przyjść dopiero wraz z Drive. Fear X okazał się dziełem zbyt hermetycznym jak na gust zwykłej widowni. Wygaszonym, ciężkim, pełnym niedomówień. Nikt tu nie żartuje. Bohaterowie nie ujawniają swych myśli i emocji. Wielu rzeczy trzeba się domyślać. Film, który przypomina groźny sen – piękny, ale zimny i paranoiczny z ducha. Jest to hołd zarówno dla Lyncha, jak i całej konwencji noir. Spragnionym innych wariacji Refna na temat motywów od twórcy Miasteczka Twin Peaks polecamy też Tylko Bóg wybacza.

Carnival of Souls. Dziwactwa przedlynchowskie

Zanim jeszcze David Lynch narodził się dla świata jako twórca, istniał już film całkiem lynchowski w duchu. Gwoli ścisłości: prelynchowski, bo Carnival of Souls powstał w latach 60., i – co jest wielce prawdopodobne – stanowił źródło inspiracji dla twórcy Miasteczka Twin PeaksReżyser, Hark Harvey, ma na koncie edukacyjne filmy o chorobach wenerycznych czy zaletach umiejętnego prowadzenia konwersacji. Carnival of Souls to jego jedyna fabuła i obiekt kultu dla miłośników nietypowych horrorów.

Do rzeki wpada auto. Z wypadku, który wygląda na śmiertelny, wychodzi cało dziewczyna i rusza do Utah. Tam ma objąć posadę organistki, ale jej pobyt w nowym miejscu szybko zamienia się w serię dziwnych i niepokojących zdarzeń. Oto film z kategorii “tak inne, że ciężko wyłączyć” – no, przynajmniej dla widza otwartego na odmienność i specyficzny klimat. Obraz jest tani i ostentacyjnie odrębny. Mamy tu czarno-białe zdjęcia i organową muzykę. Bohaterka doznaje wizji, spotyka zjawy. Carnival of Souls wypełnia niepokój, którego nie rozmyje nic ani nikt – podobnie jak to będzie miało miejsce lata później w Zagubionej autostradzie czy Mulholland Drive. To, co tu uderza, to klimat. Posępny, oniryczny, gęsty.

Lata temu ten obraz musiał porażać oryginalnością. Obecnie nadal robi wrażenie i ciężko jest znaleźć inny starszy tytuł, który tak śmiało odrzucałby wszystkie przyzwyczajenia widza.

Gozu: gangsterski teatr grozy. Spodziewaj się niespodziewanego i niekoniecznie strawnego

Ach, ci Japończycy. Ach, ten Takashi Miike. Twórca Yakuza: Apocalypse czy Ichi the Killer to istna fabryka do produkcji obrazów brutalnych, dziwnych i groteskowych. Podobno reżyser ma w zwyczaju kręcić wszystko, co mu zaproponują. Nie odmawia, nie ma hamulców; z prędkością kolei japońskiej wbija kolejne obrazy w świadomość widza. Jego fanem jest Quentin Tarantino, który zresztą mignął w epizodzie Sukiyaki Western Django Miikego. Japończyk jest opętany kinem i raczej nie ma szans, żeby nie znał na pamięć twórczości Lyncha.

Minami, członek Yakuzy, ma zlikwidować swojego brata krwi, Ozakiego. Ten ginie jednak w wypadku samochodowym, co przerywa rozterki Minami, ale rozpoczyna w jego życiu serię dziwnych wydarzeń. Oto Yakuza w Twin Peaks. Senne wizje z facetem o koźlo-krowiej głowie, roztrzaskiwanie psa o szybę, scena seksu zakończona porodem, przy czym noworodkiem jest tu dorosły mężczyzna. Jak już ktoś słusznie zauważył, poszczególne obrazki z filmów Miikego łatwo się opowiada znajomym przy piwie. Gorzej streścić (i strawić) całość. Nie czuję tego kina, ale podobno można się rozsmakować.

Enemy. Ładny wróg

Modny ostatnio Denis Villeneuve (reżyser Labiryntu czy nowej części Łowcy androidów) o metafizycznych bolączkach człowieka, którego życie powinno być pasmem radości i spełnienia. 

Adam, młody wykładowca, wpada na trop swego sobowtóra. Od chwili ujrzenia go w epizodzie taniego filmu mężczyzna wie, że będzie musiał spotkać swoje odbicie. Enemy to obraz raczej niepokojąco piękny niż niepokojący. Owszem, mamy tu zagadkę, która trzyma w napięciu i intryguje, ale rzecz raczej ociera się o Lyncha czy Bergmana, za to celuje w wymuskaną operatorkę. To jeden z tych filmów, w których mamy obowiązkową scenę zmywania z siebie ciężkiego dnia pod prysznicem – w świetle wychładzających filtrów. Technicznie rzecz jest bez zarzutu, a Jake Gyllenhaal to dobry aktor i przekonująco mierzwi sobie brodę. I chociaż opowieść potrafi wciągnąć, to jednak czuć, że mrok i groza są tu nieco wystudiowane.

Tetsuo: Ironman. Bez kompromisów

Oto film, który ma wiele wspólnego z Głową do wycierania – pierwszym pełnometrażowym obrazem Lyncha. Jest to produkcja japońska, co już pewnie daje wam jakiś przedsmak całości. Opowieść o człowieku, który nagle zaczyna się przeistaczać w maszynę, nie jest i nie chce być kolejną historią, jaką łatwo można streścić znajomym. Ten tytuł to atak na zmysły. Podobnie jak Głowa jest to obraz czarno-biały, o ledwo zarysowanej fabule. Siłą obu tytułów są sugestywne obrazy: niepokojące, surrealistyczne, bliskie estetyce undergroundu. Oba filmy wypełniają napięcie i groza, uzupełniane przez czarny humor.

I Lynch, i Shinya Tsukamoto dysponowali niewielkim budżetem, ale stworzyli dzieła estetycznie poruszające, spójne i nadal inspirujące. O ile jednak Głowa… pozostaje produkcją o powolnej akcji, pełnej tradycyjnych ujęć, to obraz Tsukamoto wygląda jak nakręcony przez oszalałą, rozpadającą się kamerę pod wpływem amfetaminy. Podobnie rzecz ma się z muzyką: u Lyncha dominują industrialne zanieczyszczenia i niepokojący ambient, za to Japończyk stawia na rozpędzoną motorykę w typie “opętane młoty pneumatyczne”. Jeśli nadal nie widzieliście Tetsuo, pora nadrobić zaległości.

Persona. Lynch przed Lynchem

Bez Bergmana nie byłoby takiego Lyncha, jakiego mamy i znamy. Lynch czerpał z wielu: od Felliniego, Billy’ego Wildera, ale też od twórcy Siódmej pieczęci. Szwedzki reżyser jak mało kto miał talent do ożywiania na ekranie lęków podświadomości i kreowaniu nastroju niedopowiedzenia. Stworzył wiele arcydzieł i wiele razy zahaczał o rejony, które lata później eksplorował także Lynch (choćby Tam, gdzie rosną poziomki, Milczenie, Godzina wilka), ale to Persona najsilniej każe nam myśleć o zbliżonej wrażliwości obu klasyków. Mamy tu obraz trudny i dziwny, ale hipnotyzujący. Aktorka teatralna traci głos – nagle i bez wyraźnego powodu. Do opieki nad nią zostaje przydzielona młoda pielęgniarka. Relacja między kobietami okaże się areną starcia dziwnych, nieuświadomionych sił.

Film psychologiczny nakręcony jak thriller czy horror. Niesamowite ujęcia na twarze i autentyczne poczucie obcowania z wielkim kinem dają seans o wielkiej sile emocjonalnej. Piękne i trudne kobiety chyba nigdy później nie miały takiego szczęścia do reżysera – no chyba że wspomnimy Lyncha właśnie. Przenikające się postawy, osobowości i światy każą myśleć o Mulholland Drive czy Zagubionej autostradzie. Ciężko się pisze o takim kinie. Za to bez wahania mogę stwierdzić, że nadal działa ono jak uczuciowa wyżymaczka i każdemu polecam ten seans – nieważne, czy jako któryś z kolei, czy pierwszy w życiu.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA