CZY POLSCY REŻYSERZY ŚNIĄ O FILMACH SCI-FI? (CZĘŚĆ 2)

Henryk Boukołowski i Gustaw Holoubek w filmie „»Awatar« czyli zamiana dusz” (1964), reż.
Janusz Majewski
POLSKI AVATAR
Lata sześćdziesiąte – określane także okresem małej stabilizacji po śmierci Stalina – były czasem rozkwitu polskiej fantastyki naukowej. Z roku na rok ukazywały się kolejne powieści Lema (w samym 1961 roku: Pamiętnik znaleziony w wannie, Powrót z gwiazd i Solaris), z kolei Janusz A. Zajdel, późniejszy prekursor polskiej fantastyki socjologicznej, publikował swoje pierwsze opowiadania, a w 1966 wydał debiutancką powieść pt. Lalande 21185.
Swego rodzaju narodziny gatunku sci-fi dało się z kolei zauważyć w naszej kinematografii. W ciągu dziesięciu lat od premiery Milczącej gwiazdy w PRL-u powstało kilkanaście produkcji SF i choć większość z nich była jedynie krótkimi metrażami, kręconymi po niewielkich kosztach, często przez studentów, z dzisiejszej perspektywy, niemal każdy z nich jest warty uwagi.
Na tym gatunku niejednokrotnie wprawiali się w filmowym rzemiośle także późniejsi wielcy reżyserzy polskiego kina. Żeby wspomnieć tylko telewizyjny debiut Janusza Majewskiego (późniejszego twórcy Sublokatora i Zaklętych rewirów), film o jakże wdzięcznym tytule „Awatar” czyli zamiana dusz.
Akcja nie toczy się co prawda – jak by wskazywało pierwsze skojarzenie z dziełem Jamesa Camerona – w odległej przyszłości, na obcej planecie, tylko w XIX-wieczym Paryżu. Młody Oktawiusz de Saville (Henryk Boukołowski) traci chęć do życia, gdy hrabina Łabińska (Wanda Koczeska) daje mu kosza. Udaje się on więc po radę do doktora Cherbonneau (w tej roli magnetyzujący Gustaw Holoubek), słynącego z szarlatańskich, niekonwencjonalnych metod leczenia, który proponuje mu „awatara”, czyli przeniesienie jego duszy do innego ciała. Traf sprawia, że do gabinetu przychodzi sam hrabia Łabiński (Jan Machulski), więc Cherbonneau przeprowadza ciekawy eksperyment – zamienia Oktawiuszowi ciało na hrabiego i na odwrót. Tym samym w nowo narodzonego zalotnika wstępuje energia i ponownie pragnie zdobyć hrabinę, tym razem jako jej mąż. Co, jak się wkrótce okazuje, nie jest wcale takie proste.
Film, będący adaptacją powieści francuskiego romantyka, Teofila Gautiera, nie jest w sumie typowym przedstawicielem science fiction. Mamy tu niby naukowca w postaci doktora Cherbonneau, mamy wynalazki (jak eliksir odmładzający), jednak wszystko to sprowadza się raczej do czarów i okultyzmu. Bardziej mogłoby to już podchodzić pod fantasy, realizm magiczny, a wreszcie film kostiumowy. Mimo to, temat popularnego w fantastyce naukowej (szczególnie ostatnimi czasy) „transferu umysłów” sprawia, że trudno nie ulec pokusie potraktowania tego dzieła także jako sci-fi, zwłaszcza że ulegli jej również jurorzy Międzynarodowego Festiwalu Filmów Fantastyczno-Naukowych w Trieście, nagradzając Awatar… w 1967 roku Złotym Asteroidem.
[jg-ffw][/jg-ffw]
Andrzej Rausz w filmie „Docent H.” (1964), reż. Janusz Majewski
SE-MA-FOR
Kolejnym przykładem rozwoju tego gatunku w Polsce lat sześćdziesiątych jest Seria fantastyczno-naukowa Studia Małych Form Filmowych „Se-ma-for”, znanego szerszej widowni głównie z produkcji takich bajek jak Miś Uszatek, Przygody Kota Filemona czy Zaczarowany ołówek. Na serię składało się kilka filmów krótkometrażowych, maksymalnie trzydziestominutowych, których bohaterowie stawali się świadkami dziwnych odkryć naukowych, bądź eksperymentów.
Za dwa z nich – Docenta H i Pierwszy pawilon – ponownie odpowiadał Janusz Majewski, który najwyraźniej w tamtym czasie bardzo upodobał sobie fantastykę. Scenariusze do obu napisał pod pseudonimem G. J. Sandbarmay, razem Jerzym Mierzejewskim, wybitnym malarzem i pedagogiem działającym przez wiele lat w PWSFTViT w Łodzi.
Pierwszy film przedstawia historię profesora Fossa (tu także Jan Machulski) pracującego nad stworzeniem „sztucznego człowieka”. Poznajemy go w momencie, gdy szuka asystenta, który pomoże mu w badaniach. Niebawem zgłasza się do niego bardzo dziwny młody człowiek imieniem Traumer (Andrzej Rausz) i w trakcie rozmowy wspomina kontrowersyjne teorie docenta Hammlera. Bardzo dziwi to profesora, gdyż Traumer nie mógł o nich słyszeć, studiując za granicą, a tytułowy uczony jest od dawna zapomniany i prawdopodobnie zginął w czasie wojny. Nie jest to jednak jedyny powód do zdumienia. W trakcie badań pomocnik coraz bardziej zaskakuje Fossa swoimi niecodziennymi pytaniami – jak choćby, kiedy pyta o nazwę instrumentu (skrzypiec), na którym gra profesor. Jednocześnie widzowie co chwila są świadkami przebitek na ekran, który pokazuje punkt widzenia asystenta w jakimś laboratorium, gdzie tajemnicza osoba ciągle poprawia Traumera i majstruje przy pokrętłach. Gdy w końcu następuje przełom w pracach naukowych, Traumer słabnie. Foss postanawia odwieźć asystenta do domu, w którym wychodzi na jaw straszna prawda – Traumer jest androidem, skonstruowanym przez szalonego docenta Himm… tfu! Hammlera, mającym za zadanie sprowadzić profesora Fossa i ukraść jego umysł w celu stworzenia nowego porządku świata, w którym żyją roboty ze skopiowanymi mózgami geniuszy.
Odpowiedź na to, czy ten chytry plan dochodzi do skutku czy nie, pozwolę sobie pominąć, zwłaszcza że „zespoilerowałem” już praktycznie cały film (wyższy cel, raczycie wybaczyć).
Docent H. zaskakiwał w swoich latach, zaskakuje i dziś.
I chociaż trwa zaledwie dwadzieścia minut, jest to naprawdę kawałek dobrego rodowitego kina sci-fi. A co z tego, że mamy tu do czynienia z kolejnym, stereotypowym szalonym naukowcem chcącym zapanować nad światem? Jest to temat tak samo oryginalny, jak popularne „Jack poznaje dziewczynę, Jack traci dziewczynę i Jack odzyskuje dziewczynę”. A w świecie fantastyki naukowej jest to wątek jak najbardziej trafiony, zwłaszcza że nie sprowadza się tu do znanego nam z wielu filmów akcji mordobicia i final fatality na deser.
Mamy zatem problem stworzenia sztucznej inteligencji oraz jego ewentualne negatywne konsekwencje, jest wreszcie Traumer, android o łagodnym, lecz pustym, lekko zezowatym spojrzeniu, z kompleksem Blaszanego Drwala i Pinokia. W jego roli niesamowity Andrzej Rausz, którego natura usposobiła w iście marsjańską twarz, niewymagającą żadnej charakteryzacji. Po raz kolejny mamy także wątek „przeszczepu mózgu” i jak się zaraz okaże, nie po raz ostatni. Dodajmy do tego świetne zdjęcia Kurta Webera, muzykę Andrzeja Kurylewicza i Eugeniusza Rudnika oraz oszczędną, co prawda, ale trafiającą w punkt scenografię znanego nam już z Milczącej gwiazdy – Anatola Radzinowicza.