Czy ktoś w ogóle martwi się o “Gwiezdne wojny”?
Jeszcze tylko kilka dni i pierwsi widzowie zobaczą siódmy epizod Gwiezdnych wojen. Od premiery Nowej nadziei minęły już prawie cztery dekady, a od Zemsty Sithów, części „najnowszej”, dzieli nas już dziesięć lat. A jednak można odnieść wrażenie, że Przebudzenie Mocy w kinach wyświetlano już co najmniej dwa tygodnie. Disney w swej kampanii poszedł na całość i robi wszystko, aby premiera filmu stała się dla nas wszystkich czymś nieuniknionym. Postaci Kylo Rena, Rey czy BB-8 znamy już prawie tak dobrze jak Dartha Vadera, Luke’a Skywalkera czy R2-D2, choć jeszcze nawet nie widzieliśmy filmu, a przecież tak naprawdę nie wiemy nic poza kilkoma nic nie znaczącymi ogólnikami.
Rozumiem emocje. Rozumiem też, że są ludzie, którzy nie tylko chcą, aby epizod siódmy był dobry – chcą, żeby był wielki. Przebudzenie Mocy musi zmazać blamaż prequeli. Musi także dotrzeć do nowego pokolenia. Raz jeszcze musi uruchomić zaśniedziałą maszynę o nazwie Gwiezdne wojny. Rozumiem to doskonale. Nawet więcej – sam czekam na ten film z utęsknieniem i nostalgią. W końcu to nieodłączna część mojego dzieciństwa. W końcu to film, który jak żaden inny kształtował moją wyobraźnię. Film, który zmieniał moje myślenie i postrzeganie świata. A jednak patrzę na ten cały szum, niejednokrotnie też się mu poddając, i zastanawiam się, jak wiele osób nie ma żadnych wątpliwości co do wielkości Przebudzenia Mocy.
Dlaczego o tym piszę? Bo miałem sen. Śniło mi się, że oglądałem siódmy epizod i… okazało się, że był słaby. I choć mam nadzieję, że to nie był proroczy sen, tylko koszmar, gdzieś z tyłu głowy pojawiła mi się pesymistyczna myśl: „a co, jeśli ten film będzie autentycznie kiepski?”. Postanowiłem się temu przyjrzeć.
Kiedy Han Solo grany przez Harrisona Forda pojawia się po raz pierwszy w Nowej nadziei, jest tylko zwyczajnym przemytnikiem z trudem wiążącym koniec z końcem, bardzo sceptycznie podchodzącym do wszelkich kwestii związanych z Sojuszem Rebeliantów. Chce trzymać się od tego wszystkiego z daleka. Kiedy pod koniec filmu pomaga Luke’owi zniszczyć Gwiazdę Śmierci, staje się bohaterem.
I przewrotnie to właśnie sylwetkę jego i Chewbacki widzimy w zwiastunie promującym najnowsze Gwiezdne wojny. Nie księżniczki Lei, nie Luke’a Skywalkera, nie Obi-Wana Kenobiego. Tylko Hana Solo, z którego ust pada „Chewie, jesteśmy w domu”. Twórcy kampanii reklamowej, wzbudzając sentyment, mówią: „Zobacz, jeśli nawet cyniczny Han Solo może być na pokładzie razem z nami, ciebie także nie może na nim zabraknąć! A jeśli jeszcze nie wierzysz w magię Gwiezdnych wojen, będziemy okładać cię niewidzialnymi pięściami marketingu tak długo, aż sam stwierdzisz, że faktycznie chcesz być wtedy z nami. Że chcesz być częścią czegoś wielkiego, na punkcie którego oszalał cały świat”.
A co, jeśli to nie wyjdzie? Zastanawialiście się nad tym?
Z kin zaczną wychodzić zawiedzeni widzowie ze spuszczonymi głowami? Cały świat pogrąży się w żałobie i zacznie płakać gorzkimi łzami? Oczywiście to nie jest tak, że nie wierzę w tę część. Tak jak i wy pragnę, aby ten film był fantastyczny, ale przez ten sen wciąż mam mętlik w głowie. Bo przecież…
…ZWIASTUNY TO NIE FILMY
Zapowiedź Przebudzenia Mocy była w tym roku jednym z najchętniej odtwarzanych filmów w serwisie YouTube. Od jakiegoś czasu zewsząd zalewają nas także zwiastunowe przeróbki, analizy, montaże. Wszystko po to, aby jak najdłużej podtrzymywać magię Gwiezdnych wojen.
Tylko musimy pamiętać, że zapowiedź to nie film. Ileż to razy oglądaliśmy wspaniałe zwiastuny, które reklamowały totalne katastrofy? Albo ile razy oglądaliśmy nużące nas zapowiedzi, a potem wychodziliśmy z kina z cudownym błyskiem w oku? W oglądanie zwiastuna nie da się bowiem zaangażować tak, jak w oglądanie pełnego dzieła. I z pewnością te trzy zajawki Przebudzenia Mocy, które się ukazały, też was tak nie pochłonęły. Bo jedyne, co mają zrobić, to sprzedać wrażenie: „Kochasz »Gwiezdne wojny«? Nie chcesz wrócić do tamtego świata?! Chwyć nas za rękę i daj się wciągnąć w przygodę, która przypomni ci »Gwiezdne wojny«, które kochasz. Zaufaj nam!”.
Zwiastuny wzmacniają więc tylko wspomnienie, które mamy gdzieś w zakamarkach swojego umysłu.
Nie tworzą niczego nowego, nieoczekiwanego. Mamy obejrzeć zwiastun kilkadziesiąt razy, po czym popędzić do kas i wyłożyć pieniądze na film.
…OD KIEDY KOCHAMY J.J. ABRAMSA?
Nie da się zaprzeczyć, że J.J. Abrams jest dobrą twarzą franczyzy. Reżyser pokazał się światu jako oddany fan serii, jest skromny, a jego obsesja utrzymania wszystkich szczegółów w tajemnicy dodaje mu uroku.
Ale czy jest wielkim filmowcem? Czy jeśli miałbyś zrobić listę swoich pięciu ulubionych reżyserów, Abrams znalazłby się na niej? Czy byłby w pierwszej dziesiątce? W pierwszej piętnastce?
Jego najlepsze dzieło przypada na rok 2009, kiedy nakręcił Star Treka. Z kolei jedyny film, o którym można powiedzieć, że był całkowicie jego – Super 8 – to pozbawione duszy science fiction, które starało się naśladować Spielberga. Abrams lubi bowiem tworzyć w światach, które wykreowali za niego inni. Przykładem jest Mission: Impossible III, wspomniany Star Trek i jego sequel, a także tegoroczne Gwiezdne wojny. Bawi się konwencją, puszcza do widza oczka, ale jednocześnie nie za bardzo wie, jak zrobić kino istotne, godne zapamiętania.
Kontynuacja przygód Ethana Hunta i dwa filmy o załodze statku Enterprise to co prawda filmy całkiem figlarne i zjadliwe, ale czy nie powinniśmy czasem wymagać więcej niż tylko „dobrego” rzemieślnika do zrealizowania Gwiezdnych wojen? Czy pragnienie, aby Przebudzenie Mocy załatało dziurę w naszych stęsknionych starwarsowych sercach, nie pozwala nam czasem spojrzeć trzeźwym okiem na filmografię Abramsa?
…DOSTAJESZ TO, CO JUŻ ZNASZ
Oto główny problem wszelkiego rodzaju serii filmowych: zamykają drzwi na coś nowego. Nie ma już miejsca na nowe, inne Gwiezdne wojny. Jest tylko miejsce dla kolejnych Gwiezdnych wojen. A że ludzie uwielbiają to, co już znają – postanowili więc zaszaleć na punkcie części kolejnej, nie nowej.
Wolimy obcować z czymś, co już kochamy, zamiast ryzykować i iść w nieznane. Bo możesz nie wiedzieć zbyt dużo o Kylo Renie, ale przecież ma bardzo fajny miecz świetlny i trochę przypomina ci Dartha Vadera. A to wystarczy, żeby kupić zabawkę.
Kiedy ostatni raz byłeś naprawdę podekscytowany na myśl o blockbusterze, na temat którego za dużo nie wiedziałeś? U mnie to byli Strażnicy Galaktyki, przy których swoją drogą wykonano całkiem ryzykowny ruch, wpuszczając do kin film o mało znanych bohaterach, gdzie szop rozmawiał ze swoim kolegą – drzewcem. Dlaczego więc jesteśmy tak podekscytowani na myśl o Przebudzeniu Mocy, które (prawdopodobnie) nie oferuje nam nic innego, jak herbatkę i ciepły koc? Czy nasza strefa komfortu nie powinna czasem zostać trochę naruszona?
Bo obawiam się, że Przebudzenie… będzie dziwną miksturą tego, co już widzieliśmy w oryginale, z kilkoma małymi dodatkami. A przecież nie chodzi o to, żeby zrobić „cokolwiek”, ale żeby „opowiedzieć najlepszą możliwą historię”, prawda? Tego nauczyły nas prequele.
…SĄ JESZCZE PREQUELE
No właśnie. Na całe szczęście dla Disneya od premiery nowej serii minęło już wystarczająco dużo czasu, aby smród, który po niej pozostał, zdążył się ulotnić. Bo przecież ludzie nie lubią pamiętać o złych rzeczach.
I nawet jeśli zwiastuny w znacznej mierze odwołują się do oryginalnej trylogii i mrugają okiem do tamtejszej widowni, to nie powinniśmy mieć złudzeń: nowe uniwersum, którego Przebudzenie Mocy jest tylko ułamkiem, nie będzie w głównej mierze do nich skierowane. Najnowsza część stworzona będzie przede wszystkim do nowego pokolenia widzów, które w większości starej serii nie widziało. Ewentualnie tylko późniejsze prequele.
A jak dobrze wiemy, od czasu nieudanego wznowienia Gwiezdne wojny stały się bardziej marką niż historią.
A dobra marka jest tym, czego przede wszystkim chce Disney. Silny brand wymaga nowych historii, a same poprzedniki tego nie zapewniają. To dlatego studio ogłosiło skasowanie całego kanonu i zastąpienie go nowym, obejmującym sześć pełnometrażowych filmów, dwa seriale animowane (Wojny klonów i Rebelianci) oraz nowe publikacje ukazujące się od września 2014 roku. W ten sposób już nigdy więcej nie zabraknie nowych zabawek, pościeli, kubków i szamponów. Nie wspominając już o dodatkowych przychodach generowanych przez parki rozrywki.
Dlaczego więc ci wszyscy ludzie dbają o Epizod VII? Chłodna kalkulacja. To prawdziwa nowa nadzieja dla serii. To nadzieja dla fanów, że kontynuacja historii, która rozpoczęła się w 1977 roku, ponownie może być dobra, ale to także nadzieja dla studia, które może pozyskać nowych, oddanych fanów.
Ktoś, kto miał pięć lat, kiedy wyszła Zemsta Sithów, dziś jest nastolatkiem. A Disney bardzo chce, aby właśnie ci ludzie pokochali Przebudzenie Mocy. Dlaczego? Bo to właśnie oni są wybrańcami, którzy będą musieli zjawić się na pokładzie, kiedy będą pojawiały się kolejne sequele i spinoffy. Zwłaszcza że osoby te nie zostały spaczone prequelami i nie znają gorzkiego uczucia rozczarowania. Nigdy nie doświadczyły, tak jak my, podświadomych prób przekonywania własnego umysłu, że Mroczne widmo, Atak klonów i Zemsta Sithów nie były takie złe, choć w głębi serca znaliśmy prawdę.
A jednak pomimo wątpliwości, wszyscy jak jeden mąż kupiliśmy bilety na Przebudzenie Mocy (a jeśli jeszcze nie, to pewnie zamierzamy, tak?). Bo Gwiezdne wojny to już nie tylko film, to popkulturowy fenomen, w którym każdy chce brać udział. Nawet jeśli za nim nie przepada. To dlatego w tym szczególnym wszechświecie chcemy zobaczyć utalentowanych ludzi, którzy wyłuskają z historii tyle, ile się da. Wydaje mi się jednak, że nie ma nic złego we wstrzymaniu wyroku aż do napisów końcowych. Bo jeśli już jesteśmy przekonani, że Przebudzenie Mocy jest wybawcą serii, to chyba złapaliśmy się na kilka marketingowych sztuczek, prawda?
Zajrzyj na blog autora, filmbuk.weebly.com