JUMANJI. Dwudziestolecie premiery
W wieku ośmiu lat
Kaseta VHS z filmem Jumanji była jedną z najczęściej odtwarzanych z mojej sporej kolekcji. Do tego tytułu wracałem nieustannie, fascynował mnie ten magiczny świat. Uwielbiałem sekwencje galopującego stada słoni, lubiłem uczucie niepokoju wywoływane przez ogromnych rozmiarów komary i obrzydliwe pająki. Chłonąłem te obrazy miasta przemieniającego się w dżunglę. Jumanji było dla mnie wzorowym kinem przygodowym. Oczywiście idealnie do niego pasował Robin Williams – wieczny Piotruś Pan – człowiek dorosły, ale o duszy i wrażliwości dziecka. Magik, z którym tak bardzo się utożsamiałem. Niezwykły Podróżnik, swobodnie przechodzący między światem wyobraźni a moją rzeczywistością.
Jumanji dostarczało mi tego, czego od gier planszowych czy pierwszych gier wideo oczekiwałem, ale nigdy w pełni nie otrzymałem. Nawet najdoskonalsza zabawa nigdy nie stawała się tak realna jak chciałem. Zawsze byłem świadomy bariery, tego że ciągle wszyscy udajemy, że stawka i ewentualna nagroda jest całkowicie fikcyjna, a sama satysfakcja to było za mało. Jumanji było więc wyjątkową propozycją. Rzucanie kostką i proste przemieszczanie się po planszy nabierało niebagatelnego znaczenia. Nie trzeba było udawać, wszystko było prawdą.
Tytułową grę postrzegałem jako niemożliwą do ujarzmienia siłę. Coś mistycznego i niebezpiecznego, mającego moc, której trudno się oprzeć. Pudełko VHS z tym filmem jednoznacznie łączyłem z planszówką obecną w filmie. Włożenie kasety do odtwarzacza było równoznaczne z rzuceniem kostkami. Jak bliskie było mi wtedy Jumanji!
Rzecz jasna, film Johnstona odbierałem na najpłytszym poziomie. Walka z lwem była tylko i wyłącznie walką z lwem, miasto przemieniające się w dżungle było spektakularnym wykorzystaniem efektów specjalnych, myśliwy Van Pelt był tylko groźnym przeciwnikiem w świecie gry, a kluczowe dla filmu porwanie młodego Alana Parrisha niefortunnym zbiegiem okoliczności. Całość traktowałem w skali 1:1. Znaczenie ostatniego ujęcia było dla mnie oczywiste: kolejne dzieciaki mają przerąbane! Wszystko to było wspaniale ze sobą spięte i dostarczało mnóstwa frajdy.
Tego wtedy od kina oczekiwałem.
Z czasem jednak od filmu Johnstona się oddaliłem. Zacząłem sięgać po klasykę, po kino poważne i ambitne, które oglądałem trochę na przekór sobie, motywowany głównie potrzebą obejrzenia wszystkiego, poznania całej historii kina. Jumanji wciąż darzyłem sympatią i sporą dozą nostalgii, ale przez kilkanaście lat nie wracałem do dzieła Johnstona. Bałem się tego, że efekty specjalne nie zrobią już na mnie takiego wrażenia, a przede wszystkim tego, że historia okaże się żenująco błaha i naiwna. Nabrałem sporo sceptycyzmu, nie chciałem też burzyć wciąż tkwiącego we mnie sentymentu do tej produkcji.
Mój niepokój wzmacniało także to, że wcześniej rozczarowałem się kilkoma innymi filmami mojego dzieciństwa. Ich tytułów wolę nawet nie wymieniać, by nikomu się nie narazić. W końcu jednak zdecydowałem się dać kolejną szansę Jumanji. Ponownie zagrałem z Alanem Parrishem.
W wieku dwudziestu pięciu lat
Byłem w ogromnym błędzie! CGI może faktycznie wygląda nieco anachronicznie, ale zawarta w tym filmie parabola i jego narracyjny rozmach wciąż wydają się innowacyjne i nietuzinkowe. Teraz jestem pewien, że Jumanji to dzieło ponadczasowe. To film o ogromnej sile optymizmu. Porównywalnej do tej kojarzonej z To wspaniałe życie Franka Capry, z którym to Joe Johnston wyraźnie koresponduje. Jumanji również opowiada o odkupieniu i rehabilitacji, tworzy alternatywną rzeczywistość, w której główny bohater filmu ma szansę uratować siebie i dokonać rachunku sumienia.
Tytułowa gra jawi się w tym kontekście jako narzędzie umożliwiające Parrishowi przepracowanie błędów swojej młodości, jako łącznik ze nielubianym i utraconym ojcem. Jak ważny jest fakt, że w postaci myśliwego Van Pelta i Sama Parrisha wciela się ten sam aktor (Jonathan Hyde). To ten sam rywal: jeden w realiach wyobrażonej dżungli, drugi w rzeczywistości.
Uwięzienie w świecie Jumanji jest alegorią utraty dzieciństwa. Młody Parrish wyrzeka się domu, traci tę kluczową emocjonalną więź, zawsze obecną między ojcem i synem. Planszowa gra ratuje go przed doświadczeniem samotności, nie pozwala, by doszło do faktycznej klęski. Daje możliwość wycofania sią i korekty niewłaściwych decyzji. Jumanji jest niczym koło ratunkowe. Świat, do jakiego wraca Alan, jest światem hipotetycznym. Wydaje się, że dorosły Parrish jest tego świadomy. Z czasem orientuje się, że nagroda za dokończenie gry może być równie spektakularna jak kara, która go spotkała, gdy jako młody chłopiec pierwszy raz rzucał kostkami. Dlatego tak bardzo mu zależy, dlatego tak bardzo ja mu kibicuję.
Interesujące jest również jak te światy, przeszłość i alternatywna przyszłość, na siebie wpływają. W skali mikro i makro. Dżungla, w której wychował się Alan, brutalnie wdziera się w rzeczywistość i burzy jego rodzinny dom, figura ojca zostaje zastąpiona postacią złowieszczego myśliwego, nowoczesny but zaprojektowany przez Carla – przyjaciela Alana Parrisha, pracującego w fabryce ojca – zostaje podobnie zniszczony jak jego późniejszy radiowóz.
Te analogie nie tylko spajają historię, ale również wprowadzają sporą dawkę humoru.
Drewniana planszówka łączy kolejne pokolenia dzieci. Pierwsi użytkownicy Jumanji, których poznajemy w prologu, pochodzą z XIX wieku (ciekawe, od ilu wieków gra krążyła po świecie?). Następnie zostaje ona odkryta przez Alana w 1969 roku, później wpada w ręce rodzeństwa Judy i Petera. Jumanji staje się wspólnym doświadczeniem dla dzieci różnych epok. W ostatnim kadrze widzimy, jak w stronę gry, zasypanej przez piasek na brzegu jakiegoś oceanu, zbliża się następna dwójka nieletnich.
Przy pierwszych moich seansach Jumanji nie wróżyłem im niczego dobrego. Teraz postrzegam tę scenę inaczej. Tytułowa gra pojawia się w życiu kogoś, kto potrzebuje pomocy. Warto zaryzykować i po nią sięgnąć. Wydobywające się z jej wnętrza niepokojąco brzmiące bębny symbolizują jedynie tajemnicę: pozornie groźną i zdradziecką, ale mającą również uzdrowicielską moc.
korekta: Kornelia Farynowska