SHUTTER – WIDMO (2004). 15 lat od premiery
Pamiętam, że jeszcze nie tak dawno hasło “horror azjatycki” było równoznaczne z zapowiedzią mocnych, przeszywających wrażeń podczas seansu. Dziś ta specyficzna marka straciła nieco na popularności, ale z pewnością nie na znaczeniu. Zachód uczył się od Azjatów nieco odmiennego podejścia do kina grozy, które wychodząc od naznaczonej traumą psychologii postaci, budowało strach z udziałem duchów lub innych zjaw wschodniego folkloru. Co najmniej kilka azjatyckich horrorów zapisało się złotymi zgłoskami w historii gatunku. Podczas gdy Japonia miała swój Krąg i Klątwę, Tajlandia dała światu swoje Shutter – Widmo.
Jak sugeruje tytuł filmu, odnoszący się do migawki, części aparatu fotograficznego, tajlandzki horror z 2004 opowiada o pewnym fotografie, a cała akcja bezpośrednio związana jest z wykonywaną przez niego profesją. Pewnego dnia, gdy wraca ze swoją dziewczyną z imprezy, dochodzi do tragedii. Potrącają kobietę, ale na skutek paniki i nieroztropności nie udzielają jej pomocy. W późniejszym czasie wokół głównego bohatera i jego dziewczyny zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Na jego fotografiach pojawiają się tajemnicze smugi, przypominające istoty paranormalne. Pojawiają się także problemy zdrowotne. Bohater odczuwa bowiem uporczywy ból w karku, z niewyjaśnionych powodów wzrosła też waga jego ciała. To jednak tylko początek problemów.
Za Shutter z 2004 odpowiada duet twórców: Banjong Pisanthanakun i Parkpoom Wongpoom. Film, który był dla nich pełnometrażowym debiutem, okazał się w rodzimej Tajlandii znaczących rozmiarów sukcesem finansowym. Horror zaliczany jest do listy najbardziej dochodowych tajlandzkich filmów wszech czasów. Na zainteresowanie zachodu nie trzeba było długo czekać. W 2008 powstał amerykański remake o tym samym tytule. Później scenariuszem zainteresowali się także twórcy indyjscy, doprowadzając w 2010 do nakręcenia filmu Click. Kiedy wspominam Shutter po piętnastu latach od premiery, nadal jest on dla mnie jednym z mocniejszych uderzeń azjatyckiego horroru.
Dlaczego? W czym tkwi jego wyjątkowość?
Oceniając film, bardzo łatwo wpaść w pułapkę zastawioną przez pozory schematyczności i wtórności. Shutter jest bowiem kolejnym przykładem opowieści opartej na wyświechtanym w kinie grozy motywie winy popełnionej przed laty i grzechów, które prędzej czy później sprawca musi odpokutować. Nawiedzające bohaterów zjawy okazują się ostatnimi strażnikami sprawiedliwości, dbającymi o to, by prawda wyszła na jaw po miesiącach albo latach nieustannego i skutecznego zamiatania jej pod dywan. W metodach budowania napięcia i bezpośredniego straszenia także nie uświadczymy w Shutter wiele nowego. Pisanthanakun i Wongpoom dobrze postarali się, by odpowiednio zaakcentować momenty pojawienia się zjawy (która w tym wypadku ponownie przybiera postać młodej, czarnowłosej kobiety), wykorzystując do tego sugestywne efekty dźwiękowe i muzyczne.
Niebywałe jest jednak to, że zarówno w Shutter, jak i w innych znamienitych przykładach horroru rodem z Azji, te proste środki potrafią działać z wielką mocą, dając przykład osobliwej poetyki grozy. Niby zwykłej, niby taniej, acz zawsze skutecznej. I za to należą się brawa, za to należy się uznanie, także po latach. Bo to, co tu jest normą, w horrorach takiego np. Jamesa Wana stanowi “powiew świeżości”, co udowadnia, jak ważne dla Zachodu są wschodnie metody oddziaływania grozy.
W przypadku tajlandzkiego filmu najmocniej zadziałały szczegóły – i tym razem to właśnie w ich obrębie schował się diabeł. Osią fabuły jest motyw zdjęć, na których można znaleźć tajemnicze postacie duchów. Wziął się on z naszych realiów. Dość powiedzieć, że tego rodzaju zdjęcia w dobie internetu stały się bardzo popularne, raz jeszcze rozpalając dyskusje o możliwości istnienia życia pozagrobowego. Można się przy tej okazji także zastanowić, dlaczego akurat aparat fotograficzny staje się narzędziem, dzięki któremu owa dyskusja ma miejsce, poprzez stwarzanie duchom przestrzeni do ujawnienia się właśnie na zdjęciu. Być może ma to związek z bliskim pokrewieństwem fotografii z lustrem, które odbijając rzeczywistość, stanowi także swoistą bramą do innego wymiaru. Motyw ten, rzecz jasna, rozpala naszą wyobraźnię, tym bardziej gdy umiejętnie wykorzystany zostanie w horrorze. Fotografia ma wówczas zadziałać nie tylko jako sztuka pokazująca prawdę o świecie, lecz także sztuka umożliwiająca poznanie prawdy ukrytej.
Nie będę jednak oryginalny. Jak większość recenzentów, ja również uważam, że to, co stanowi największą siłę tajlandzkiego filmu, związane jest z jego zakończeniem. Dodam – w pełni zaskakującym zakończeniem, przyprawiającym o opad szczęki (i bez względu na to, jak wyświechtany jest to zwrot, w tym wypadku jest w pełni adekwatny). Co nie mniej ważne, owo zakończenie sprawia, że wszystkie wydarzenia śledzone w filmie nabierają zupełnie nowego, jeszcze bardziej przerażającego znaczenia. Uderzenie staje się jeszcze mocniejsze. Bardzo trudno wówczas wyzbyć się uczucia szoku, pieczętującego w tym wypadku stałą i trwałą pozycję Shutter w naszej pamięci.