search
REKLAMA
Książka a film

Książka a film #13 – BLADE RUNNER

Damian Halik

12 października 2017

REKLAMA

Zabierając się za adaptację, trudno nie mieć gdzieś z tyłu głowy myśli o ewentualnych konsekwencjach gmerania w żywym organizmie, jakim bez wątpienia są wszelkie wytwory kultury. Kręcąc Łowcę androidów, Ridley Scott poradził sobie z tym problemem w sposób bardzo prosty: zdał się na scenarzystów, samemu nie mając styczności z Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Philipa K. Dicka. Oba utwory, choć diametralnie różne, mają dziś status kultowych, wygląda jednak na to, że film przeważa – wystarczy spojrzeć choćby na nowe wydania powieści, której tytuł oryginalny traktowany jest jak podtytuł, w pierwszej linii ustępując słowom Blade Runner.

Ridley Scott ma na koncie wiele perełek, a Łowca androidów to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych (a już z pewnością najbardziej poetyckich) filmów science fiction w historii (przynajmniej do momentu wydania wersji final cut, ale o tym później). Utrzymana w klimacie kina noir (o lekkim zabarwieniu romantycznym) pogoń w poszukiwaniu resztek człowieczeństwa ukształtowała filmowy cyberpunk, będąc jego wyznacznikiem – nie tylko w latach 80., ale i po dziś dzień budząc nieodparte skojarzenia gatunkowe na widok mrocznych alejek poprzecinanych smugami jarzącego się światła wszechobecnych neonów. Świetną analizę filmu (choć nie w każdym punkcie się z nią zgadzam) znajdziecie tutaj. Jedyny problem polega na tym, że Blade Runner, jak przekornie Brytyjczyk zatytułował swoje dzieło, nijak ma się do książki Philipa K. Dicka, a jak wiadomo, pogodzenie fanów prozy z miłośnikami jej filmowych adaptacji nie należy do zadań najprostszych – ile osób, tyle zdań na ten temat. Jedni będą oczekiwać sensownego przeniesienia na wielki ekran lubianej przez siebie powieści, drudzy w ogóle po książkę nie sięgną, bo w sumie po co, skoro ktoś już nakręcił film, a jeszcze inni docenią fakt, że reżyser i towarzyszący mu scenarzyści nie poszli na łatwiznę, zamiast tego tworząc własny mikrokosmos w wykreowanym na kartach Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? świecie (choć ich spójność pozostawia wiele do życzenia).

Paradoksalnie, by stworzyć adaptację, która pogodziłaby obie strony, wystarczyło pokusić się o naprawdę niewielkie, wręcz kosmetyczne zmiany – twórcy postanowili jednak zaingerować w elementy, które niekoniecznie podziałałyby na ich korzyść. Jako fan obu tych dzieł staram się zawsze odgradzać je grubą kreską – nie oglądam Łowcy androidów przynajmniej kilka tygodni przed, ani tym bardziej po lekturze Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? i vice versa – w innym wypadku perła w koronie Ridleya Scotta przestaje mieć dla mnie jakiekolwiek walory poza wizualną orgią do granic wykorzystującą techniczne możliwości początku lat 80. Nic więc dziwnego, że teza, jakoby nie wolno było porównywać tego filmu z książkowym pierwowzorem, jest wśród fanów Łowcy androidów powtarzana niczym mantra.

Blade Runner / Replikant / Specjal

Przenosimy się w przyszłości, do futurystycznej Kalifornii, gdzie śledzimy losy Ricka Deckarda, którego zdaniem jest wyłapywanie zbuntowanych androidów. Dokładnie tyle wspólnego mają ze sobą powieść Philipa K. Dicka i film Ridleya Scotta.

W polskim przekładzie nie ma to większego znaczenia, jednak w porównaniu oryginału z filmem już na poziomie nazewnictwa można zauważyć sporo zmian. Filmowa opowieść zaczyna się od wprowadzenia informującego o Replikantach – humanoidalnych robotach produkowanych przez Tyrell Corporation – do ścigania których powołano zastępy Blade Runnerów (specjalną jednostkę policji – “special Blade Runner units”). Replikanci z generacji Nexus-6, pogardliwie nazywani też “skórami”, są niemal identyczni jak ludzie, nie ustępując im inteligencją, a przy tym dysponując znacznie większą siłą i motorycznością. Tę przewagę odpokutować muszą jednak za sprawą bardzo krótkiej, wynoszącej zaledwie cztery lata żywotności, co w teorii ma nie dopuścić, by w ich głowach zrodziła się samoświadomość.

Książka nic o tym ostatnim aspekcie nie mówi. Długość eksploatacji jest identyczna, jednak bariera ma charakter czysto technologiczny. Brak też wzmianek czy to o następującym z czasem uczłowieczeniu, czy też o znacznie lepszych warunkach fizycznych. Roboty (w oryginale produkowane przez Rosen Association) są natomiast nazywane andkami (“andys”), a ścigające je osoby po prostu łowcami. Określenie “Blade Runner” nie pada tu ani razu, zresztą nie bez powodu: zaczerpnięto je bowiem z zupełnie innej książki – Blade Runner (A Movie) Williama S. Burroughsa z roku 1979, ta zaś stanowiła skrypt do potencjalnej ekranizacji opublikowanego pięć lat wcześniej The Bladerunner Alana E. Nourse’a, gdzie tytułowy termin stanowił przydomek głównego bohatera, który “biegał jak na łyżwach” z powodu wady wrodzonej stóp. Nazwę zaproponował Scottowi scenarzysta Hampton Fancher, który miał w swojej biblioteczce egzemplarz powieści i uznał, że jej tytuł brzmi o wiele bardziej intrygująco.

REKLAMA