KING KONG KONTRA GODZILLA. Runda pierwsza pojedynku gigantów
Powiedzmy to sobie wprost – pierwsze starcie legendarnych potworów, do którego doszło w filmie King Kong kontra Godzilla, wyszło wyjątkowo nędznie. Te budzące pusty śmiech, odbijające się od siebie gumowe potwory chyba słusznie zostały przez kino zapomniane. W świetle nadchodzącej premiery Godzilla vs. Kong uznałem jednak za istotne przypomnienie sobie pierwowzoru oraz prześledzenie drogi jego powstawania. Okazuje się, że film z 1962 roku skrywa kilka ciekawostek, które mogą pomóc w lepszym odbiorze zarówno tego filmu, jak i nadchodzącego gigantycznymi krokami remake’u.
Podobne wpisy
Zacznijmy jednak od początku. Skąd w ogóle wziął się pomysł, by skonfrontować ze sobą dwa kultowe potwory? Inicjatywa, jak się okazała, wyszła z obozu wielkiej małpy. Co ciekawe, w roku 1958 Willis O’Brien, twórca efektów specjalnych do oryginalnego King Konga z 1933, chciał zestawić słynną małpę z innym bohaterem popkultury – Frankensteinem. W King Kong vs. Frankenstein bohater miał spotkać w Afryce wnuka doktora Frankensteina tworzącego potwora z części ciał wielkich zwierząt. Monstrum miało skrzyżować pięści z Kongiem, by ostatecznie pojedynkować się z małpą w San Francisco. O dziwo, pomysł spotkał się uznaniem (sic!) – jego produkcja miała ruszyć pod zmienionym tytułem King Kong vs. Prometheus. Na drodze stanęły jednak wysokie koszty animacji poklatkowej. Scenariuszem zainteresowała się jednak japońska wytwórnia Tōhō, która od dawna ostrzyła sobie zęby na film z udziałem Konga. Wykupiła więc od RKO General licencję i przepisała scenariusz tak, by Kong mógł zmierzyć się z kultowym potworem japońskiego studia. Szykował się hit idealnie wpisujący się w obchody 30-lecia istnienia japońskiej wytwórni, będący zarazem debiutanckim występem potworów w filmie kolorowym.
Za reżyserię filmu odpowiadał nie kto inny jak Ishirō Honda, który uczył się fachu u samego Akiry Kurosawy i który w 1954 roku powołał do życia pierwszą, słynną już Godzillę, rozpoczynając tym samym trwający do dziś pochód gadziego potwora w kinie. Później jeszcze napisał, wyreżyserował i pomógł przy tworzeniu efektów specjalnych do dziewięciu produkcji spod znaku kaijū (czyli traktujących o starciu legendarnych dla kultury japońskiej potworów). W przypadku King Kong kontra Godzilla mówimy o trzecim filmie serii (liczącej do dziś ponad 30 produkcji) i drugim reżyserowanym przez Hondę. Przykre jest to, że reżyser na dalszym etapie swej kariery tak wyraźnie rozmienił na drobne swój talent i wrażliwość do monumentalnych opowieści, taśmowo tworząc popłuczyny po dziele z 1954 roku. Ale jest w tym jeden nadrzędny sens. Najwyraźniej tego bowiem chciała widownia i w tym jako twórca czuł powołanie, za co, jak by nie patrzeć, mam do niego respekt – bez względu na jakościowe wolty.
Bo czego nie powiedzieć o starciu Kingo Kong kontra Godzilla, to jednak pieniądz odegrał w nim istotną rolę. Wyników finansowych tego filmu (ale także innych spod ręki Hondy) mogą sobie amerykańscy twórcy współczesnego uniwersum potworów (tzw. MonsterVerse) jedynie pozazdrościć. Przy 150 milionach jenów, które wydano na produkcję King Kong kontra Godzilla, film gładko zdołał się zwrócić i zarobić jeszcze raz tyle, kasując 325 milionów jenów. Stał się przez to czwartym najbardziej dochodowym filmem w japońskim kinach i najbardziej kasową produkcją japońską w historii – przynajmniej w tamtym roku. Patrząc z punktu widzenia serii o Godzilli, wyłania się kolejny dochodowy rekord, ponieważ w trakcie premiery w kinowych kasach sprzedano, bagatela, 11 milionów biletów. A trzeba dodać, że w okresie późniejszym film zarabiał jeszcze w USA za sprawą dystrybucji (w nowej, przeznaczonej pod amerykańską publikę formie) przez Universal-International. Innymi słowy, wartość filmu nijak ma się w tym wypadku do jego zarobków.
Publika, jak wiemy, może kupić wszystko, ale najbardziej zaskakujący z perspektywy czasu jest fakt, że King Kong kontra Godzilla podobał się także krytykom, zbierając przychylne recenzje. Podczas czytania o filmie w internetowej encyklopedii zwróciło moją uwagę, że ponoć recenzenci byli w pełni świadomi jego głupawego, mało poważnego sztafażu, przyrównując doznania doświadczane podczas seansu do oglądania wrestlingu. Po zastanowieniu trudno mi się z tym porównaniem nie zgodzić, wręcz uznać je za trafiające w punkt. Oto bowiem mamy do czynienia z produkcją wybitnie dającą widzowi do zrozumienia, że wszystko, na co patrzy – od aktorstwa, tematyki po efekty specjalne – to fikcja w czystej postaci. Nie tylko fabuła brzmi tu jak bzdura – podobnie jest ze wszelkiego rodzaju technikaliami powołanymi po to, by mogła zaistnieć magia ekranu.